Jak zostałem Jednym z Dziesięciu

Czy wiedzieliście, że pierwszą odkrytą witaminą była witamina B1, czyli tiamina? Ja też do niedawna nie wiedziałem - i dlatego odpadłem z teleturnieju Jeden z Dziesięciu. Na szczęście wbrew czarnym scenariuszom snutym przez rzesze nienawistników, nie stało się to w pierwszej rundzie regularnego odcinka, lecz w Wielkim Finale całej 112. serii tego niezatapialnego programu. Wiodła do tego droga przez prawie 40 pytań. Jak do tego doszło? Nie dowiecie się nigdy. Chyba że przeczytacie dalszy ciąg wpisu.

Zakładam, że nie ma nikogo, kto by nie słyszał o Jednym z Dziesięciu. Program emitowany jest od ponad 25 lat w reżimowej telewizji, dotychczas odbyło się 115 serii, na które składało się ponad 2700 odcinków. W każdym zadawanych jest ok. 100 pytań, więc można przyjąć, że przez ćwierćwiecze zadano ich prawie 300 tysięcy. I wszystkie przeczytał jedyny i niepowtarzalny Tadeusz Sznuk. Gdy teleturniej startował w czerwcu 1994, miałem 8 lat i kończyłem I klasę podstawówki. Gdy wziąłem w nim udział w marcu 2019, byłem już niemal trzydziestotrzyletnim dziadem borowym.

Czcigodny Tadeusz Sznuk
Skąd pomysł udziału? Zdecydowała chciwość. Wiosną 2012 roku byłem chwilowo bezrobotny i błąkałem się bez celu ulicami rodzinnego Lublina. Gdzieś wisiał plakat, że zbliżają się eliminacje do Jednego z Dziesięciu, traf chciał, że akurat w moim mieście. To jest ten moment, pomyślałem. Do wygrania góra pieniędzy i dozgonna sława, co może być bardziej potrzebne w moim położeniu? Wysłałem mailowo zgłoszenie. Niebawem zaproszono mnie na eliminacje.

12 kwietnia 2012 przyszedłem do siedziby Telewizji Lublin, ubrany jak zwykle w koszulę w kratę. W budynku czekała kolejka takich jak ja petentów. Po kilkunastu minutach wezwano mnie do obszernej sali, gdzie zostałem poddany przesłuchaniu. A skąd jestem, a ile mam lat, a jaki zawód wyuczony, a jakie zainteresowania. Na koniec egzaminator zadał 20 pytań z wiedzy ogólnej, odpowiedziałem poprawnie na 16 i poinformowano mnie, że się dostałem. "Odezwiemy się do pana" - zagrzmiało mi w uszach. Uradowany wyszedłem odetchnąć rześkim kwietniowym powietrzem, po czym oddaliłem się w nieznanym kierunku.

Nigdy się do mnie nie odezwali. Na kilka lat zapomniałem o tym upokorzeniu. Byłem zajęty wożeniem słoików do stolicy oraz odbieraniem pracy i kobiet prawdziwym warszawiakom (takim z dziada pradziada, a nie jakimś tam przebierańcom). Dopiero gdy w marcu 2017 kolega z pracy ogłosił, że właśnie wraca z nagrania Jednego z Dziesięciu, uzmysłowiłem sobie, że coś mnie w życiu ominęło. Hola, hola, burknąłem. Wzburzony napisałem maila do organizatorów, że co to ma być, że skandal, że kto to słyszał takie rzeczy, jak można było przeoczyć fakt mojego awansu do etapu nagrania 5 lat temu. O dziwo dostałem odpowiedź. Sympatyczny pan Krzysztof odpisał jak gdyby nigdy nic, że nie wie o co chodzi, co ja tu w ogóle i zgłoś się pan jeszcze raz, a nie dupę zawracasz.

Jako że lubię działać pod wpływem impulsu i chwycić byka za rogi, odczekałem kolejny rok i w lutym 2018 wysłałem kolejne zgłoszenie. Dopiero w listopadzie dostałem odpowiedź z zaproszeniem na eliminacje w Warszawie. Miały się odbyć w szkole podstawowej na Grzybowskiej. Ciekawe czy chodzi tam jakiś dzieciak, który za 25 lat zgłosi się do Jednego z Dziesięciu.
SP nr 25 przy ulicy Grzybowskiej w Warszawie
Eliminacje

Panowała posępna listopadowa smuta, gdy w niedzielny poranek przyjechaliśmy z dziewczyną pod szary klocek szkoły podstawowej nr 25. Na co dzień stołeczna dziatwa pobiera tu cenne nauki, a dziś kilkaset osób wpadło w bezwzględne tryby selekcjonerów teleturnieju. Po kilkunastu minutach oczekiwania pod salą od gegry zostałem wywołany.
- Ty - rzekł egzaminator wystawiając głowę na korytarz. Kiwnął głową, wskazując mnie palcem. A może po prostu kulturalnie mnie zaprosił? Nie pamiętam już teraz.

Usiedliśmy naprzeciw siebie w szkolnej ławce, na karykaturalnych krzesełkach dla karłów. Ręce miałem spocone, wzrok rozbiegany, a lewa noga chodziła jak w amoku. Po krótkiej ankiecie osobowej znowuż dostałem się w krzyżowy ogień pytań z wiedzy ogólnej. Już na drugim wyłożyłem się haniebnie i zacząłem się oswajać z faktem, że tym razem z awansu nici.

Nic bardziej mylnego. Po chwilowym zamroczeniu nastąpiła z mojej strony seria trafnych odpowiedzi, intelektualny pług gniótł przesłuchującego jak robaka. Ostatecznie poprawiłem się o jeden punkt względem roku 2012. 17 na 20, witamy w programie, w przyszłym roku odezwiemy się do pana w sprawie nagrania.
- Ale tym razem naprawdę się odezwijcie, bo ileż można się z wami brandzlować. Co, za 10 lat wezwiecie mnie na eliminacje do Krosna i tak w koło Macieju aż umrę?
- Nie no, co pan naprawdę, teraz to już na pewno - zripostował przyparty do muru przedstawiciel organizatora, mrugając w nerwowym tiku. I tak się nasze drogi rozeszły.

Dla potomnych zapisuję trzy pytania eliminacyjne, na które nie znałem odpowiedzi:
- jaką część ciała okrywa w chłodne dni mufka? (Powiedziałem, że głowę, a to były ręce)
- z jakim krajem jest przejście graniczne w Terespolu? (Nie wiem dlaczego rzuciłem, że z Ukrainą, a to była Białoruś)
- który pisarz i podróżnik był autorem książki Kanada Pachnąca Żywicą? (Brak odpowiedzi, a to był Arkady Fiedler)

Cały proces nie trwał nawet 10 minut. Wyszedłem z grobową miną, bo gdzieś wyczytałem, że emocje są złym doradcą. Na korytarzu obskoczyli mnie ludzie oczekujący na swoją kolej, niczym studenci na ustnym egzaminie. A trudne pytania? A był stres? A jak to wygląda? A czytał pan klauzulę RODO? Odgoniłem ich wielkopańskim gestem dłoni i poszedłem przekazać dziewczynie radosną nowinę. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku opuściliśmy szkolne mury. Pod butami wesoło grało nam pośniegowe błoto. Nie pozostało nic innego, jak udać się na niedzielną kawkę do teściowej zamieszkującej gminę Nadarzyn.

Oczekiwanie

Mijały kolejne zimowe miesiące. Deszcz zamienił się w śnieg, błoto zamarzło, bezdomni grzali zziębnięte członki w tramwajach, a ja czekałem. Wieczory upływały na emisjach Jednego z Dziesięciu w TVP1. Siedziałem spięty na kanapie i odpowiadałem razem z zawodnikami. Stawiałem sobie kreseczkę przy dobrych odpowiedziach, a kropeczkę przy złych. Wyliczałem średnie liczby punktów z każdego etapu, szacowałem ile dobrych odpowiedzi muszę mieć, aby się nie skompromitować, a ile żeby otrzeć się o finał. Nie, to niedorzeczne, jaki finał, tam są ludzie, którzy pół życia spędzili w książkach, doktoryzowali się z historii, a ich pasje to sztuka renesansu, chemia organiczna i ptaki Polski. Jeśli przejdę pierwszy etap, to będę mógł wrócić z podniesioną głową. Oby tylko nie zniszczył mnie stres, bo ktoś to nagra i zostanę memem na YouTube.

Kołonotatnik z wynikami moich odpowiedzi w kolejnych 43 odcinkach Jednego z Dziesięciu.
Tak, wiem, to niedorzeczne. A jednak przez parę miesięcy uzbierało się prawie 60 odcinków, z których mam dokumentację. Widoczny na powyższym zdjęciu analogowy Excel pokazuje skalę tego paranoicznego baletu obłędu.

W każdym razie na prawie 5000 pytań miałem 65% poprawnych odpowiedzi. Aby się dostać do finału odcinka, trzeba mieć statystycznie co najmniej 70-75%, więc przy odrobinie szczęścia mógłbym powalczyć. Tego typu wielkomocarstwowe plany mieszały się z szukaniem usprawiedliwień na wypadek blamażu.

Wtem pod koniec lutego przyszedł list.

Nie dość, że dotarł tradycyjną pocztą jak w jakimś XX wieku (co jest rozczulające), to jeszcze kazali potwierdzić przybycie również z użyciem tradycyjnej poczty. Wylałem morze łez ze wzruszenia, że ktoś w tych czasach komunikuje się jeszcze w ten sposób. To tradycjonalizm na poziomie słuchania winyli albo jeżdżenia 25-letnim BMW.

Do nagrania zostały zaledwie trzy tygodnie. Okazały się one istną męczarnią. Układałem w głowie tysiące scenariuszy "co może pójść nie tak". Jak na starcie spytają mnie o operę i malarstwo baroku, to koniec. Wymyślałem najbardziej absurdalne zagadnienia, które może mi wrzucić na warsztat Tadeusz Sznuk. Ale najgorzej to dostać coś prostego, palnąć głupotę i skończyć jak ta facetka od lamy w Familiadzie. Wstyd przed prowadzącym, wstyd w rodzinie, wstyd w pracy, wstyd na Żoliborzu i dozgonna sława w internecie. "Kochanie, jak kupowałem dziś marchew, to przede mną stał ten gość z Top 10 idiotów w teleturniejach". I takie katusze targały mą duszą przez bez mała miesiąc. Na każdą myśl o nagraniu, przechodziła po brzuchu ciarka.

Ludzie w pracy przez trzy tygodnie zadawali mi losowe pytania z internetu. Gdy jechałem z kolegami do Częstochowy na mecz Rakowa z Legią, odpytka z polityki i historii. Szef Komisji Europejskiej, Sekretarz Generalny NATO, data bitwy pod Kłuszynem, w którym roku Miłosz dostał Nobla. Mózg skwierczał. Co ciekawe, jedno z tych pytań powtórzyło się potem w programie. W domu z dziewczyną graliśmy w planszowych Milionerów. Tylko pies nic z tego nie rozumiał. Bo co miał rozumieć? Jest jamnikiem.

Była tylko jedna książka, którą przeczytałem w ramach przygotowań. To Mitologia Parandowskiego, bo zauważyłem, że jest duża nadreprezentacja pytań z tej dziedziny. To był bardzo dobry wybór, jak się później okazało.

Przed nagraniem

19 marca pojechaliśmy do Lublina. Nocleg w rodzinnym domu, wieczorne piwo z ojcem, prasowanie koszul na jutro. Na wszelki wypadek wziąłem trzy - w razie gdyby jedna zalała się kawą, a drugą zagryzł pies, to była jeszcze trzecia. Dwie marynarki - gdyby na jedną wylał się sos pomidorowy. Dwie pary spodni - na okoliczność upadku na trawie i wysmarowania kolan zielenią. Jutro sądny dzień. Przyzwoity występ bez historii albo "Top 10 idiotów w teleturniejach". A może finał i mołojecka sława.

Sen płytki. Od rana nerwy. Skromne śniadanie, żeby nic nie wierciło w brzuchu, jak Sznuk zacznie grillować. Panika z powodu zagięcia na koszuli, jak to będzie wyglądać przed milionami Polaków.  Prasuję jeszcze raz. Dziewczyna uspokaja, ale dziewczyny zawsze uspokajają. Buty wypastowane na glanc, nie będę robił z siebie dziada. Co teraz? Pewnie samochód nie odpali. Odpala jak złoto. Dziesięciominutowa jazda do siedziby telewizji jak na ścięcie. Parkuję byle gdzie, nie płacę w parkomacie. Jesteśmy za wcześnie, jeszcze godzina do nagrania. Ochroniarz zaprasza nas do kantyny, gdzie śmierdzi ceratą i starym olejem. Jakiś facet ma nagranie za 4 godziny, je schabowego z ziemniakami. Przy drugim stoliku jacyś stulejarze piją kompot. Może to moi przeciwnicy? Warto zawrzeć sojusz. Nie, po co. Na pohybel wszystkim. Milcząc przeglądam Instagrama. Tam zalew myśli w rodzaju: "Według Indian ludzie chorują od niespełnionych pragnień" albo "Każdy pies potrafi wywąchać narkotyki, ale nie każdy pies jest konfidentem".

Siedziba TVP Lublin. Daleka od tak pożądanego w dzisiejszych czasach "efektu wow"

Minuty upływają szybciej niż zwykle. Na małym telewizorku mamy podgląd obecnie trwającego nagrania (choć bez fonii). Dziennie realizowane są trzy odcinki - mój jest drugi. Jeszcze pół godziny. Wychodzę się przejść. Na papierosie spotykam pana Andrzeja z Murowanej Gośliny, będzie w tym samym odcinku. Ucinamy sobie życzliwą pogawędkę. Pan Andrzej zauważa, że grunt to wiedza i opanowanie. Dziękuję za radę trafiającą w sedno punktu i gaszę kiepa o metalową popielniczkę.

Busik przywozi z dworca PKP kilka osób. To gracze, którzy na nagranie dojechali koleją. Kierownik produkcji sprawdza listę obecności - wszyscy są. Dziewczyna kopie mnie w tyłek na szczęście. Nie lubię takich przesądów, więc obruszam się jak zwykle. Ale nie dziękuję, żeby nie zapeszyć.

Osoby towarzyszące zostają odesłane do kantyny, gdzie na telewizorku będą śledzić postępy w rozgrywce. A my schodzimy do podziemi, dziesięcioro wspaniałych.

Po podpisaniu papierów nadchodzi losowanie stanowisk. Kierownik wyrzuca na stół dziesięć zmiętych karteczek. Ja losuję ostatni, więc wielkiego wyboru nie ma. Trafiam numer 6, tyle mam liter w imieniu. Przypadek? Tak, potwierdzam. To przypadek.

Zapraszają nas do pakamery podobnej do tej, w której Max Kolonko nagrywa swoje słynne filmiki. Ledwo się mieścimy w dziesiątkę. Pracownik telewizji puszcza nam z kasety wideo film instruktażowy z okolic roku 2000. Na nim Tadeusz Sznuk, cudownie odmłodzony o 20 lat, opowiada o zasadach programu, radzi jak się zachowywać przed kamerą, wskazuje jak opanować stres. Nie robić gwałtownych ruchów, wskazywać przeciwników po numerze, a nie po imieniu, nie mamrotać, tylko odpowiadać jak człowiek. Po pięciu minutach indoktrynacji czuję, że zrobił ze mnie telewizyjne zwierzę.

Czas na charakteryzację. Dwie panie uwijają się jak w ukropie, próbując ukryć wszelkie niedostatki na twarzach graczy. Oczekujący na swoją kolej chodzą nerwowo po korytarzu albo siedzą w milczeniu. Każdy jak może radzi sobie z narastającym napięciem. Pan Marek z Blizanówka zagaduje współzawodników. Kasia, studentka z Kielc, opowiada cichym głosem, że to jej drugi udział. Kilka lat temu odpadła jako pierwsza i chce się zrehabilitować. Patryk, słusznych rozmiarów student z Motycza, zbiera reprymendę od wizażystki, że ma wypuszczoną koszulę. Moje gardło wyschło na wiór, ale nie piję wody, żeby pęcherz nie cisnął w studiu. Strzepuję niewidoczny pyłek z marynarki.

W międzyczasie otwierają się masywne drzwi studia, z którego wychodzi trójka finalistów z poprzedniego odcinka. Wygrała jakaś pani, to rzadkość w tym programie. Tadeusz Sznuk, zapytany kiedyś dlaczego tak mało kobiet bierze udział w teleturnieju, odparł: "Nie wiem, choć się domyślam". Kwik oburzenia jak zwykle wstrząsnął wtedy narodem.


Sam prowadzący dostojnym krokiem opuszcza studio i udaje się do garderoby zmienić garnitur, koszulę i krawat.

Ja już na kozetce w charakteryzatorni. Ostatni, bo najmniej do roboty. Facetka, nakładając mi jakąś maź na twarz, pyta dlaczego zdradziłem rodzinny Lublin na rzecz studiów w Warszawie. Odpowiadam, że jeszcze tu kurwa wrócimy z Olem. Nie oglądała "Psów", patrzy nieobecnym wzrokiem. Zostaję pokryty warstwą pudru. Przez trzy dni będę miał od tego krosty.

Kierownik zabiera nam telefony i zaprasza do studia. Szukam stanowiska numer 6. Jest między 5 a 7, a więc wszystko w porządku. Na ekranie wyświetla się imię "Adrian". To ja. To jest właśnie moje stanowisko i to właśnie przy nim zamierzam grać w Jeden z Dziesięciu.

W studiu panuje półmrok. Mimo działającej klimatyzacji plecy mam całe mokre. Technicy przypinają mikrofony, ustawiają kamery. Choreograf przesuwa nam krzesła, zabrania się garbić. Ręce należy trzymać na pulpicie. Reżyserka sprawdza komunikację z graczami. Mnie jedynego nie słyszy. Nic dziwnego, technik nie włączył mikroportu. Po chwili uderza się w czoło, naprawia swój błąd, już wszystko działa i można nagrywać wizytówki.

Reżyser prosi, by każdy po kolei powiedział do kamery parę słów o sobie. Ludzie stoją jak zamurowani, plączą im się języki, głosy drżą. Ktoś bełkocze, że interesuje się wszystkim po trochu. Z reżyserki słychać czyjś zniecierpliwiony głos. Nie można interesować się wszystkim, decyduj się pan na hobby, bo czas goni. Nie będziemy tu siedzieć pół dnia.

Każdy ma dwie próby i do widzenia. Pierwsza kolejka wypadła tragicznie, druga niewiele lepiej. Niech się montażyści martwią jak coś z tego ulepić.

Dziwne, bo wbrew pozorom wcale nie tak trudno zdefiniować siebie w trzech zdaniach. Każdy myśli, że jest wyjątkowy jak płatek śniegu, a tymczasem wystarczy kilka sekund, by wyczerpująco scharakteryzować człowieka. Długo się nie namyślając, powiedziałem milionom Polaków jak się sprawy mają.

Adrian Lewandowski, przyjechałem z Warszawy, gdzie pracuję w marketingu. Najbardziej lubię spędzać czas z moją dziewczyną Natalią i psem jamnikiem. Moje zainteresowania to literatura, sport i podróże.

Wszystko jasne, nie ma co drążyć tematu.

Pierwsza runda

Do studia wszedł pan Tadeusz i od progu zaczął żartować. Był to rzecz jasna humor wytrawny, sytuacyjny, a nie jakieś błaznowanie. Z oczywistych względów żadnego z figli prowadzącego nie da się tu powtórzyć. Potem z pięć razy powtarzał scenę powitania, bo ciągle coś mu nie pasowało. Wreszcie się udało.

Dzień dobry. Zgodnie z państwa przewidywaniami teraz w pierwszym programie telewizji teleturniej Jeden z Dziesięciu. Oto nasi dzisiejsi goście.


Uczestnicy 13 odcinka 112 serii, kolejność przypadkowa
1. Marek Kwieciński - Blizanówek, technik mechanizacji rolnictwa.
2. Grzegorz Chmiel - Kraśnik, specjalista do sprawa badań i rozwoju.
3. Adam Długołęcki - Ciechanów, energetyk.
4. Andrzej Kurowski - Murowana Goślina, prowadzi firmę zajmującą się handlem i nie tylko.
5. Łukasz Goc - Żnin, student SGH.
6. Adrian Lewandowski - Warszawa, pracuje w marketingu.
7. Robert Kurdziałek - Gdynia, oficer marynarki wojennej.
8. Katarzyna Górecka - Kielce, studentka prawa.
9. Patryk Jakubczak - Motycz, student dziennikarstwa.
10. Barbara Kocot - Zgierz, emerytowany pracownik PKP.

Od tego momentu wszystko potoczyło się błyskawicznie. Nie zdążyłem się nawet dobrze rozstawić za pulpitem, gdy prowadzący zaczął miotać pytaniami bez opamiętania. Pierwsza runda jest dość prosta, pytania idą po kolei według stanowisk. Ani się obejrzałem, a już pięciu graczy przede mną zdążyło odpowiedzieć poprawnie. Teraz ja. Czy będę pierwszym, który się wyłoży? Na szczęście los był łaskaw.

- Jak nazywa się obowiązkowa bezżenność księży w kościele rzymskokatolickim?

Gdy Tadeusz Sznuk czytał pytanie, to wydało się, że trwa to wieczność. Każde słowo analizowałem z osobna. Minęło mnóstwo czasu zanim złożyłem z tego sensowną całość i wynalazłem odpowiedź.

- Celibat.

W telewizji zupełnie tego nie widać, są to ułamki sekund. Kamera nie oddaje mózgu kołaczącego się po czaszce i gonitwy myśli. Z tyłu głowy doskwiera świadomość, że ten program ogląda dwa i pół miliona ludzi, a nie dwa i pół tysiąca hanysów jedzących krupniok przy kabarecie na TV Silesia.

A więc pierwsza odpowiedź dobra, z serca spadło mi kilka głazów. Na razie sześciu pytanych - sześć poprawnych odpowiedzi. Już wiedziałem, że nie odpadnę w pierwszej rundzie, a więc plan minimum wykonany. Co więcej, kolejna czwórka zgodnie udzieliła odpowiedzi błędnych, co przyjąłem z właściwą sobie schadenfreude.

I druga kolejka pytań. Błyskawicznie wymielono graczy ze stanowisk 1-5 i znów znalazłem się w świetle reflektorów.

- Panie Adrianie, ile lat według legendy trwała Wojna trojańska?

Jak wspomniałem, przed programem przeczytałem Mitologię. Znakomicie zdawałem sobie sprawę, że legendarna potyczka Achajów z Trojanami trwała 10 lat. Czemu więc powiedziałem, że 9? Chyba nigdy się już nie dowiem. Pierwszy błąd, pierwsza stracona szansa.


Pytanie było z gatunku niełatwych. Tym bardziej przykry był dla mnie fakt, że następnego gracza spytano jaki deszcz pada z dużej chmury. Pan Robert z numerem 7 udzierżył ciśnienie i przetrwał, czego nie można powiedzieć o pani Kasi z numerem 8. W jej przypadku dwa pytania i dwa błędy oznaczały przedwczesny powrót do domu. Ja w duchu otworzyłem szampana - nie zajmę ostatniego miejsca.

Pierwszą rundę przeszła dziewiątka graczy. Zaledwie trójka zachowała komplet szans. Nie było mnie w tym gronie.

Druga runda

Teraz kto odpowie dobrze, ten wyznacza kolejnego pytanego. Na początku miałem taktykę, żeby patrzeć wyznaczającym współzawodnikom prosto w oczy z wykorzystaniem wzroku Bazyliszka. Dwie osoby się przestraszyły i wskazały kogoś innego, ale student Adam ze stanowiska nr 3 wytrzymał presję i wytypował mnie. Sznuk tylko na to czekał.

- Pan Adrian. Historia Polski. Proszę podać datę rozpoczęcia Powstania listopadowego.

15 lat temu może odpowiedziałbym bez zawahania, ale teraz? Rok pamiętałem - 1830. Miesiąc był zawarty w pytaniu. A dzień? Gdzieś pod koniec. 30? 27? 29? 30 chyba nie, bo to rok. A może? Nie, dobra, chuj.

- 1830 listopad 30.
- 29 listopada 1830.




Wspaniale. Z Wojną trojańską pomyłka o rok, teraz o dzień. Z trzech szans została jedna, jestem pierwszy do zezłomowania przez rywali. Przynajmniej nie w pierwszej rundzie i nie jako pierwszy, więc hańby nie stwierdzono, ale jednak szkoda.

Wszyscy mają po dwie-trzy szanse, a jedną tylko ja. Zmieniłem taktykę. Teraz patrzę w podłogę, może mnie nie zauważą i jeszcze chwilę pogram. Nie miałem jednak większych złudzeń. Ktoś się w końcu połasi, żeby wrzucić mnie do dołu i przysypać gaszonym wapnem.

Potencjalnym katem okazał się Pan Marek z numerem 1. Wskazał mnie w sposób bezceremonialny. Tadeusz Sznuk spojrzał na karteczkę i zaczął czytać w moim kierunku.

- Historia. W którym wieku doszło do rozbicia Polski na dzielnice?

Znowu historia, choć tym razem znałem odpowiedź.

- W dwunastym.
- W dwunastym. To kwestia testamentu Bolesława Krzywoustego z 1138 roku.

Jasne, że Krzywoustego. Żyjemy. Czas przerzedzić nieco szeregi rywali. Zdecydowałem, że nie ma już nic do stracenia. Będę konsekwentnie wskazywał ludzi z największą liczbą szans. Niech giną. Padło na pana Andrzeja z numerem 4, który przed programem dawał mi tak cenne wskazówki na papierosie. Nie uratowało go to przed nominacją.

Pan Andrzej niestety znał odpowiedź i z mojego kontrataku nic nie wyszło. Bogu dzięki ciężar gry przeniósł się na innych, a ja stałem jak widły w gnoju i czekałem, kto kolejny uzna, że dla mnie już pora pakować mandżur.

I znowu pan Marek z numerem 1 śmiał skierować światła i kamery na moje stanowisko. Czy ten koszmar się kiedyś skończy? Czułem się jak Robert De Niro, rekordzista Hollywood pod względem liczby zgonów na ekranie. Licząc najświeższego Jokera spadł z rowerka 16 razy. Wybaczcie spoiler, ale było iść na premierę, a nie zwlekać nie wiadomo na co.

- Panie Adrianie, jak nazywa się stolica Wenezueli?

Za dzieciaka nauczyłem się wszystkich stolic świata.

- Caracas.

Nawet nie czekałem na pisk potwierdzający prawidłową odpowiedź. Jak solidny szachista miałem już ułożoną kolejność posunięć na piętnaście ruchów wprzód. Czas odpytać panią Barbarę ze Zgierza z numerem 10. Emerytowana pracowniczka PKP nie dała się wszakże zaskoczyć i bezbłędnie określiła głos maoryskiej śpiewaczki Kiri Te Kanawy jako sopran. Ale ja ani na moment nie wyzbyłem się wiary, że jeszcze odeślę kogoś do domu.

Tymczasem ludzie zaczęli tracić szanse jak opętani. Gdybym miał wówczas popcorn, jadłbym go.

Po krótkiej wymianie pytań między rywalami znowu ktoś zechciał mnie zabić. To pan Grzegorz z numerem 2. Kolejny raz geografia.

- W którym województwie leży Grunwald, w okolicach którego odbyła się bitwa?

Pierwsza myśl: w warmińsko-mazurskim. A co jak jednak w mazowieckim? Dobra, nie ma co, bo na odpowiedź są tylko trzy sekundy, choć odczuwa się je jak jedną.

- W warmińsko-mazurskim.
-


Proszę spojrzeć na powyższe zdjęcie i porównać je z dwoma poprzednimi. Zamiast opadającej głowy i załamanych rąk - wysoko uniesiony podbródek i mordowanie wzrokiem pana Patryka numer 9. Co za przemiana.

Pan Patryk nie wiedział kto skomponował muzykę do opery Król Roger. To miło, zawsze jedna szansa mniej. Też bym nie wiedział, ale mnie o to nie pytali. Nie tracąc czasu kontynuowałem typowanie tych, którzy w mojej ocenie mają za dużo szans.

Przekazałem pałeczkę panu Grzegorzowi z numerem 2, ale ten o dziwo zdawał sobie sprawę, że macę robi się z mąki i wody. Ciekawe gdzie i kiedy posiadł taką wiedzę? Ja dotychczas byłem przekonany, że wyrabia się ją z krwi chrześcijańskich niemowląt. No ale człowiek się uczy przez całe życie.

Młócka trwała. Doszło do drugiego zgonu. Pan Marek z numerem 1 nie znał ludów zamieszkujących Sri Lankę i realizator zgasił mu światło. Przed programem był sympatyczny, ale potem mnie wskazał dwa razy, za co los go skarcił. W duchu otworzyłem kolejnego szampana - otóż w najgorszym razie będę ósmy.

Tymczasem pan Robert z numerem 7 odpalił pług nienawiści i przyłączył się do naszej milczącej  dwuosobowej spółdzielni odpulającej graczy z największą liczbą szans. I do czego po chwili doszło? Na placu boju zostało ośmioro zawodników i każdy z dokładnie jedną szansą. Po raz pierwszy w historii świata udał się komunizm. I to gdzie? W studiu przy ulicy Raabego w Lublinie.

Poczułem się, jak bym wróciłem z bardzo dalekiej podróży.

Pan Robert natychmiast zyskał w moich oczach. Co więcej, nie opamiętał się w swym morderczym szale i po kolei zgasił światło panu Patrykowi z numerem 9, pani Barbarze z 10 i panu Grzegorzowi z 2. Nie trwało to nawet minuty. Ni stąd ni zowąd awansowałem do czołowej piątki odcinka. Wszyscy po jednej ocalałej szansie. Każdy scenariusz jest możliwy.

Napięcie niewyobrażalne. Kilka chwil temu byłem najbliżej odpadnięcia, teraz jestem o dwa trupy od finału odcinka. W gardle piach, z pleców się leje, lewa noga tak mi latała, że musiałem ją powstrzymywać rękami. A ręce sam ledwo kontrolowałem. "Co tam się dzieje pod szóstką" - mamrotała reżyserka (albo pani reżyser, dziś już żadnej formy nie można być pewnym). Nic, nerwy w strzępach. Nie zrozumiesz.

Nagle przyszła kolej na pana Łukasza z numerem 5. Ten jakby wiedział, że ze stresu mnie nosi i postanowił rozładować atmosferę kapitalnym żartem. Oto bowiem Tadeusz Sznuk pyta w której konkurencji Irena Szewińska zdobyła złoty medal w Montrealu. A Łukasz bez cienia zawahania, na pełnej pewności siebie i z kamienną twarzą odpowiada, że w łucznictwie.

Kamerzysta spadł ze stołka, Sznuk zatacza się ze śmiechu, ktoś prosi o tlen. Nie wypada śmiać się z ludzi, to są naprawdę trudne do opanowania emocje i jedynie ten, kto stanął przed kamerą jest tu partnerem do dyskusji. Ale to był po prostu tak doskonały żart, w tak idealnym momencie, że nie dało się przejść nad nim do porządku dziennego. W ostatnim czasie na młodzieżowe słowo roku wybrano "xD". Poniżej można zobaczyć, jak wypowiada je 76-letni Tadeusz Sznuk xD


Karą za zrobienie z Szewińskiej łuczniczki było rzecz jasna zgaszenie światła i bilet na pociąg dla pana Łukasza.

Została nas czwórka. Jeden do zgruzowania i mamy wielki finał. Prześlizgnę się czy nie? Pan Adam z numerem 3 sprawdził szczęścia i na ostatniej prostej mnie wskazał. Czułem, że nie odpowiem. Czwarte miejsce to będzie właśnie to, czego można się było spodziewać. Już byłem w ogródku, już witałem się z gąską... Gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka...

Pan daje, panie Tadeuszu.

- W którym roku Narodowy Bank Polski przeprowadził ostatnią denominację złotego?
- W 1995.

Czwarte dzisiaj pytanie z historii, ale tym razem pamięć nie zawiodła. Przede mną kluczowa decyzja: kogo wskazać? Wszyscy po jednej szansie, ale pan Andrzej z numerem 4 największa wiedza. Ryzyko, że odpowie i odda pytanie. Pan Adam z trójką dopiero co mnie wskazał, a ja nie jestem mściwym kmiotem i nie rewanżuję się w ten sposób. Jestem dżentelmenem. Wskazuję więc pana Roberta z siódemką - marynarza z Gdyni. Niech się dzieje.

Robert dostał fatalne pytanie - z jakiego jeziora wypływa rzeka Pisa. Strzelił w Śniardwy, a to był Roś. Światło zgasło, marynarz odpłynął w nieznane. Do mnie zaczęło docierać co tu się właśnie odjebało.

Pan Adam, pan Andrzej i pan Adrian spotkają się w finale - zakomunikował Tadeusz Sznuk, a ja wybiegłem ze studia napić się wody i usiąść na ławce.


Dopiero po krótkiej chwili dotarło do mnie, że to jakiś obłęd. Jeszcze kilkanaście minut temu byłem pierwszy w kolejce do odpadnięcia, a tu nagle finał.

Finał

Przerwa między rundami trwała dziesięć minut. Ze studia przegnano siódemkę przegranych i przygotowano trzy pulpity dla finalistów. Tym razem dostałem stanowisko numer 3. Połowa ósemki, gdyby kroić wzdłuż. Znowu przypadek? Tak.

Kontynuujemy pijany sen wariata.

Finał rządzi się innymi zasadami. Każdemu przywrócono po trzy szanse. Żeby móc wskazywać innych graczy, trzeba najpierw samemu trzy razy się zgłosić i odpowiedzieć poprawnie. Skuteczna seria z poprzedniego etapu dodała mi animuszu. Po wykaraskaniu się z tak ciężkiej opresji, finał wydawał się igraszką. Tu nawet blamaż można przykryć zblazowanym "Wiecie, finał". Presja zniknęła całkowicie. Sygnał z reżyserki, zaczęło się.

- Satyra polska. Jak ma na imię satyryk i artysta kabaretowy pan Laskowik?

Wychowałem się na polskich kabaretach. To dzięki nim jestem dzisiaj tak zabawny. Wciskam guzik, wyprzedzając o mgnienie oka pana Andrzeja z dwójką.

- Zenon.

To prawda. Kolejne pytanie do wszystkich:

- Prawo. Który dokument stwierdza własność wynalazku?

Pan Andrzej znowu był szybki, ale niewyraźny i to ja mam prawo odpowiedzi.

- Patent.

I następna zagadka - na jakiej wyspie używany jest język rapanui. Nie mam pojęcia, a Andrzej wie. 2:1.

- Język polski. Klęskę się odnosi czy ponosi?
- Ponosi.

Znowu jestem szybszy. Trzecia dobra odpowiedź, teraz ja wyznaczam. Pan z jedynką coś cicho siedzi, pewnie liczy, że my się we dwóch powybijamy, a on wjedzie na białym koniu po zwycięstwo. Daję mu szansę się wykazać. Pytanie o mitologię, fortel Hippomenesa. Z chłopaka nie ma co zbierać, jest liczony.

Nie jestem bestialski, zmieniam ofiarę. Wskazuję Andrzeja z dwójką. Ten dostaje pytanie z historii, strzela i trafia. Mściwie oddaje mi pałeczkę.

- Proszę podać tytuł filmu, w którym Stanisław Tym zagrał rolę prezesa klubu sportowego "Tęcza".
- Miś.

Ale z takimi banałami to nie do mnie tak. Do mnie nie.

Oddaję Andrzejowi, żeby go trochę utemperować. Zgodnie z planem wykłada się na pytaniu o Edynburg. No to dla odmiany jedynka. O dziwo zgaduje i wyznacza dwójkę. Ten też na farcie i znów trafiam na grilla.

- Filipiny to republika czy królestwo?
- Republika.

Jak w masło. Znowu kieruję orkę w stronę pana z numerem jeden. Nie radzi sobie z pytaniem o radzieckie statki kosmiczne. Nie żył w tamtych czasach, myli Sojuz z Wostokiem, zostaje mu jedna szansa.

No to dwójka. Pechowo dostaje banał ("przeciwieństwo introwertyka" - litości) i natychmiast odpłaca mi pięknem za nadobne. Znowu dostaję historię.

- Podczas wybuchu którego wulkanu zginął w 79 roku rzymski pisarz Pliniusz Starszy?

79 rok, czyli Pompeje. To była Etna czy Wezuwiusz? Etna to na Sycylii, przecież byłem.

- Wezuwiusza.

Pewnie że Wezuwiusza. W finale pytali mnie 6 razy, na razie 6 trafionych. Kto by pomyślał. Wskazuję jedynkę, pan Adam okazuje się ekspertem od koloru krwi tętniczej i z jedną szansą trzyma się przy życiu (choć już pod respiratorem). Znów wskazuje dwójkę, nie mnie. To miłe. Pan Andrzej na pełnym chłodzie nie myli stalaktytów ze stalagmitami i z radością kieruje pytanie do mnie.

- Komu Międzynarodowy Komitet Olimpijski przyznaje organizację igrzysk - państwu czy miastu?

Znowu łatwe. Po początku spodziewałem się, że spytają komu przyznano igrzyska w jakimś 2028 czy coś w tym stylu, ale na szczęście twórcy zagadki byli łaskawi. 7/7 i atakuję pana Adama. I tak już za długo się z nami bawi, a widziałem że chłopak ma dość. Tadeusz Sznuk przeegzaminował go z poetek pochodzących z rodziny Kossaków i kandydat numer jeden pogrążył się w mroku (dosłownie, ale i w przenośni). 21 punktów i 3. miejsce dla energetyka z Ciechanowa.



Zostało nas dwóch:

  • Pan Andrzej - 2 szanse i 51 punktów
  • Pan Adrian - 3 szanse i 71 punktów
Choć przed programem tak miło gawędziło nam się na fajce, to teraz puściły hamulce. Doszło do szamotaniny. Strzał za strzał, bez brania jeńców. Po którymś pytaniu wreszcie pierwszy raz się potknąłem, nie znałem dryfu wiatrów zachodnich. To spowodowało wyrównanie stanu szans i zmniejszenie różnicy punktów do zaledwie 10. I piłeczka po stronie rywala.

- Niestety muszę poprosić pana z numerem 3 ponownie - powiedział wesoło, choć było to nieprawdą, bo mógł wskazać siebie (i zarobić dwa razy więcej punktów). Wyczuł jednak krew i zaczął kopać dół przeznaczony dla mojego truchła.

Ja tymczasem nie miałem najmniejszej ochoty odpaść i zdecydowałem się na udzielanie poprawnych odpowiedzi. Nieoczekiwanie rywal powziął to samo postanowienie i tak się wzajemnie okładaliśmy z nadzieją, że komuś fortuna przestanie sprzyjać. I pękł wreszcie pan Andrzej, dwa razy z rzędu wykładając się na swoich pytaniach. Realizator zgasił mu światło, a do mnie zaczął docierać wynik tego odcinka.



W głowie panował zupełny już chaos, dodatkowo spotęgowany zmęczeniem i silnymi emocjami. 

- Panie Adrianie - 101 punktów, gramy dalej.

Kolejnych pytań zadawanych przez prowadzącego nie pamiętałem, odpowiadałem mechanicznie. Udało się dobić do 111 punktów, gdy wyczerpałem limit szans. Po programie Tadeusz Sznuk gratulował wyniku i docenił taktykę ("rzadko się spotyka, że ktoś z jedną szansą atakuje tych z trzema"), a pani Sylwia wręczyła upominki. Ktoś mnie wyprowadził ze studia na korytarz, ale nie bardzo wiedziałem co ze sobą zrobić. Oszołomiony skierowałem się w losowym kierunku, gdy nagle z jakiegoś pomieszczenia ktoś wybiegł i zaczął krzyczeć "halo, jeszcze nagrody, halooo..."


Jezu, jeszcze nagrody. Zapomniałem, że w ogóle są, nawet nie bardzo byłem w stanie sobie przypomnieć jakie. Okazało się, że 5 dni w Gołębiewskim, zegarek, odkurzacz i pieniądze minus podatek. I idę z tym pudłem z odkurzaczem pod pachą, palto niesione luzem spada mi na ziemię. Schylam się po to palto, wylatują koperty i pokwitowania. Zdecydowanie nie umiem w wygrywanie teleturniejów.

Dziewczyna czeka za szklanymi drzwiami, chyba bardziej zszokowana ode mnie. Oglądała wszystko na monitorku w kantynie - przecież ja już miałem jedną szansę, a wszyscy po dwie-trzy. A jednak prawdą okazało się to, co śpiewał zespół Kombi w utworze "Nigdy nie poddawaj się". A śpiewał, żeby nigdy się nie poddawać. Ja się nie poddałem i proszę - odkurzacz w garści. Inni się poddali i nie dostali.

Doniosłem to wielkie pudło do samochodu. Za wycieraczką oczywiście mandat. Ale kto by się tym przejmował w takim dniu jak ten. Zimowe lubelskie popołudnie chłodziło rozgrzaną głowę. Przed tym wszystkim wydawało mi się, że jestem bardziej odporny na tego typu uniesienia. Nic bardziej mylnego, tej wewnętrznej euforii nie idzie porównać z niczym.



A to nie był koniec przygody. Po kilku dniach odebrałem telefon, że uzyskałem siódmy wynik w całej 112. serii programu i zakwalifikowałem się do Wielkiego Finału. Nagranie już za tydzień panie Adrianie, tak więc zapraszamy serdecznie.

**
Wielki Finał był również bardzo emocjonujący, ale jako weteran Jednego z Dziesięciu trzymałem nerwy na wodzy. Choć byłem najczęściej pytanym zawodnikiem dwóch pierwszych etapów, udało się dojść do ścisłego finału. Tam już nie miałem wiele do powiedzenia i zająłem 3. miejsce. Konkurenci byli z innej planety - wiedzieli absolutnie wszystko. Nie będę przelewał tych zmagań na papier, nagranie jest dostępne na YouTube. Link pod koniec wpisu.

W całej 112. serii programu wzięło udział 200 graczy, a ja dzięki mieszaninie szczęścia i wiedzy zaorałem 197 z nich. Będę to sobie poczytywał za sukces i nic mi nie zrobicie.

Dla chętnych nagrania:

Komentarze

Sylwia pisze…
Zabawne i z morałem :) Pozdrawiam, Sylwia
Szymon Spalik pisze…
Świetnie opisane :) i z dowcipem :) Gratulacje
Świetny styl czytało się z przyjemnością. Chętnie przeczytał książkę pisana takim stylem.
Anna pisze…
Dobrze się czyta, wciąga :) Gratulacje szczęściarzu ;) albo raczej mądralo :)
dracov6664 pisze…
Myślałeś żeby coś napisać?
Anonimowy pisze…
Ale się uśmiałem czytając ten tekst ;))) Bardzo inteligentny. Chłopie masz dar pisania! Gratuluję też wyniku w 1z10
Unknown pisze…
Super relacja Panie kolego
Anonimowy pisze…
Z niecierpliwością czekam na kolejne wpisy, bardzo przyjemna forma narracji :)
morgendorf pisze…
Fajna historia, dodatkowo wyśmienicie opisana. Gratuluję stylu ale przede wszystkim osiągnięć w teleturnieju.
Anonimowy pisze…
Dzięki za tekst - czytałem z zapartym tchem i wybuchami śmiechu (z powodu lekkiego rozchwiania emocjonalnego). Widać dobre pióro. Przyznałbym Nobla, Oskara, Pulitzera i odkurzacz - gdybym tylko mógł. Dziękuję i proszę o kolejne wpisy.
Anonimowy pisze…
Właśnie zdałam sobie sprawę, że normalni ludzie (oby;) cholera wie ile się przygotowują i przejmują. Pozdrawiam dziewczynę i jamnika dali radę!
Anonimowy pisze…
przyjemnie sie czytalo pozdrawiam

Popularne posty