Dzienniki Amerykańskie (5)

Thure de Thulstrup, Bitwa pod Gettysburgiem (1887)
Przed nami trzeci dzień wyprawy: mieliśmy wreszcie rozpocząć prawilny road trip. Wynajęliśmy w tym celu, co jest logiczne, samochód. Amerykańska motoryzacja zdycha w sposób ordynarny i wcale nie tak łatwo było znaleźć sensowny pojazd - a przecież nie wypożyczymy jakiegoś japońskiego badziewia dla mas. Trasę na dziś wyznaczyliśmy śladami wojny secesyjnej w Maryland i Pensylwanii.

Ktoś zapyta: dlaczego śladami wojny secesyjnej? Główny powody były takie, że Maciej jest jej fanatykiem ("Mój stary to fanatyk wędkarstwa..."), a ja lubię czasem poszerzyć horyzonty, żeby nie być taki tępy jak inni. Poza tym, zwłaszcza na wschodzie Stanów, czuć było duże przywiązanie do tej tradycji - coś jak w Warszawie do Powstania warszawskiego (zachowując proporcje). Więc skoro już po tych Stanach jeździmy, to nie można być ślepym na to, co się wokół dzieje.

Tradycja rozpamiętywania wojny nie powinna dziwić, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, jak ponure żniwo zebrała. Poniższy wykres słupkowy prezentuje liczbę Amerykanów, którzy zginęli w poszczególnych konfliktach zbrojnych. Wojna secesyjna ze swoimi 620 tys. ofiar przebija obie wojny światowe, Wietnam i Koreę razem wzięte.


Też byłem zdziwiony.

Ale wróćmy do głownego nurtu naszej opowieści. Wstaliśmy nieznacznie tylko zaorani po wczorajszym polskim wieczorze w waszyngtońskim hostelu (odsyłam do odcinka 4). Na wyjazdach człowiek się szybciej regeneruje, a i ja piłem mniej, bo miałem dziś cały dzień prowadzić auto. A nawet nie tyle cały dzień, co cały pobyt w Stanach, gdyż z dwójki ja i Maciej, tylko ja miałem prawo jazdy.

Wypożyczalnia Alamo mieściła się na dworcu Union Station. Jak już zostało wspomniane, nie było łatwo znaleźć sensowny samochód w rozsądnej cenie. Dominowały produkty azjatyckie (Nissan Versa, Kia Rio, Toyota Corolla, Hyundai Elantra - po tej liście widać chyba, że oferowano sam szrot), a my się uparliśmy, żeby pierwszy pojazd w Stanach był koniecznie amerykański. Ostatecznie stanęło na Dodge'u Avengerze, który prezentował się w miarę przyzwoicie i nie doprowadziłby nas do finansowej ruiny.

Po wypełnieniu kwitów poszliśmy na parking po wóz, a tymczasem tuż przed nami pod okienko kierownika wydającego auta wepchnęła się jakaś baba (bo kobiety to mają klasę, a baby nie - i się wpychają przed dobrych chłopaków w kolejce). Każdy już się pewnie domyślił: w całej swej podłości baba wzięła nam sprzed nosa Dodge'a. Był jaki był, jako produkt współczesnej motoryzacji prezentował się dość szkaradnie, ale to jednak Dodge - marka z ponadstuletnią historią. Przez chwilę staliśmy oburzeni, a potem wulgaryzmom i wymachiwaniu rękami nie było końca. Wiadomo co się teraz stanie - rzekł jeden z nas - zaraz zza węgła wyjedzie sfatygowana Corolla i tyle będzie z amerykańskiego snu. Już słychać złowrogi pisk paska klinowego.

Zapomnieliśmy jednak, że jesteśmy nie w Polsce, a w Ameryce, kraju nie tylko wielkich możliwości, ale i poszanowania dla klienta. Zakłopotany parkingowy stwierdził, że to był ostatni Dodge, zamienników w tej samej klasie już niestety nie ma, i na ten moment bardzo przeprasza, ale może nam dać tylko Jeepa Grand Cherokee, oczywiście w cenie pierwotnej 80 dolarów za dwie doby.
- Dobra już, trudno - odparliśmy biorąc kluczyki.

To zdarzenie dowiodło ponad wszelką wątpliwość, że ocenianie ludzi po pozorach jest w porządku tylko wtedy, gdy się nie mylisz. Gdy zaś jesteś w błędzie, to jest to bardzo nie w porządku. Możecie to sobie zapisać. Szkalowaliśmy tę biedną kobiecinę na czym świat stoi, a ona nam niechcący (a może chcący, bo była nasłana?) załatwiła prawdziwego amerykańskiego Jeepa, w dodatku czarnego jak sadza piekielna.

Aby lepiej zwizualizować - miało być to:
Dodge Avenger (losowe zdjęcie z internetu)
A było to:
Jeep Grand Cherokee
Najpierw kilka minut mordowałem się z technologią, bo nawet ustawienie lusterek i foteli wymagało znalezienia odpowiedniego przycisku wśród miliona podobnych. A automatem jeździłem ostatnio z 10 lat temu. Kierownik parkingu już zaczął podejrzliwie łypać w naszą stronę, jak na ostatnich cebulaków, co to wypożyczają, a nie umieją ruszyć z miejsca. W końcu jednak motor zaskoczył i oddaliliśmy się w kierunku północno-zachodnim.

Marzyło nam się śniadanie w jakimś typowym przydrożnym barze, gdzie facetka dolewa Ci kawy i przynosi pancake'i - jak to zazwyczaj w amerykańskich filmach bywa. Ale przez kilkadziesiąt kilometrów nic nie znaleźliśmy i w końcu zjedliśmy w pierwszym lepszym przybytku. Nazywał się Bennigan's i była to przeciętna sieciówka z irlandzkim żarciem. Z parkingu pod nią pochodzi powyższe zdjęcie Jeepa.

Być może ktoś zada sobie pytanie w jaki sposób prowadziliśmy nawigację w trasie. Nie kupowaliśmy GPSu ani mobilnego internetu, bo to byłoby za proste i zabiłoby całą spontaniczną przyjemność z poruszania (z ciągłą niepewnością czy dobrze jedziemy). Staraliśmy się więc przed wyruszeniem gdziekolwiek sprawdzić przez wi-fi (w hostelu, na stacji, w McDonaldzie) i zapamiętać trasę do przejechania, obrać jakieś punkty kontrolne, a potem się tego trzymać. Tylko gdy mieliśmy poczucie, że zboczyliśmy z kursu (a zdarzało się to oczywiście regularnie), odpalałem telefon. Mapy pobierało mi automatycznie gdy byliśmy w zasięgu wi-fi, a geolokalizacja działała zawsze i wszędzie bez internetu, więc nawet z najciemniejszego zadupia udawało nam się ujść z życiem. Problem był tylko w Dolinie Śmierci, ale o tym za jakieś 6 odcinków. Ogólnie brzmi to może dość głupio, ale tak to właśnie wyglądało i niby co mi teraz zrobicie? Nic, no właśnie.

Waszyngton -> Antietam -> Gettysburg
Pierwszym celem na ten dzień (a dla porządku wspomnijmy, że był to czwartek, 19 maja 2016) była miejscowość Sharpsburg w hrabstwie Waszyngton w stanie Maryland. Nieopodal płynie mała rzeczka o nazwie Antietam (w języku Algonkinów, rdzennych Indian zamieszkujących dawniej te tereny, Antietam oznacza "szybko płynący potok" - bardzo oryginalnie). W każdym razie nad tym małym strumykiem w 1862 roku doszło do najkrwawszej rzeźni podczas Wojny Secesyjnej i w ogóle w całej historii Stanów Zjednoczonych. Jednego dnia wyrżnęły się 23 tysiące żołnierzy (dla porównania najsłynniejsza i największa bitwa pod Gettysburgiem pochłonęła 46 tys. ofiar, ale przez 3 dni, a całe toczone w tych samych czasach Powstanie styczniowe w Polsce nie dobiło nawet do 20 tys. ofiar, mimo że trwało półtora roku). Pod Antietam nikt się nie pierdolił. W jeden dzień zostało tak zaorane, że odorać niepodobna.

Epicentrum krwawej łaźni był parów Bloody Lane (zdjęcie poniżej), w którym życie lub zdrowie straciło prawie 6 tys. żołnierzy. I to wszystko w ciągu 3 godzin na odcinku 800 metrów, co daje 30 ofiar na minutę walki (albo 7 ofiar na metr parowu). Powiedzieć, że trup ścielił się tam gęsto, to nic nie powiedzieć.

Pole Bitwy nad Antietam (17.09.1862) - zdjęcie z wieżyczki obserwacyjnej. Przez środek biegnie Bloody Lane
Samo pole to wielka połać dobrze utrzymanej zieleni, parę pomników, typowy amerykański cmentarz (trawa, groby i dwa drzewa na krzyż). Aż trudno sobie wyobrazić, że w tym sielankowym miejscu zmieniły się losy Stanów Zjednoczonych (dla Konfederacji pod Antietam skończył się okres dobrego fartu, aż ostatecznie zdechła w konwulsjach 3 lata później). Historię, jak wiemy nie od dziś, piszą zwycięzcy, więc śladu trudów konfederackich jest stosunkowo mało, za to trudy unionistów są honorowane na każdym niemal kroku.

Cmentarz unionistów nad Antietam (konfederatów wywieźli do sąsiedniego hrabstwa, żeby w oczy nie kłuli)
Pod Antietam nie spędziliśmy dużo czasu. Obeszliśmy z grubsza całą okolicę, wygłaszając przy tym parę mądrych i wiekopomnych refleksji (w rodzaju, że "aaa czym my się przejmujemy na co dzień, czym są nasze problemy wobec leżących tu niegdyś stosów trupów" - i tym podobnych błyskotliwości). W końcu czas było ruszać, bo przed nami Gettysburg - miejsce najbardziej znanej bitwy wojny secesyjnej, gdzie (jak każde dziecko wie) 153 lata temu armia Południa została rozbita, a sama Konfederacja rozpoczęła powolny zjazd do bazy, zakończony posępną kapitulacją w 1865.

W Gettysburgu znaleźliśmy się w ciągu jakiejś godziny, pogoda była idealna pod każdym względem - 21 stopni i słońce. Od razu skierowaliśmy się w stronę National Military Park, gdzie spodziewaliśmy się zastać zaśniedziałą tablicę pamiątkową, pomnik poległych i sklep z tandetą, ale ciągle zapominaliśmy, że nie jesteśmy w Polsce lat 90., tylko na ziemiach światowego mocarstwa, i to w dodatku współcześnie.

Żarty żartami, ale trzeba powiedzieć, że potencjał tego miejsca wykorzystano doskonale. Powitało nas wielkie muzeum z setkami atrakcji, wszystko multimedialne (odgłosy strzałów, zgrzyt rozrywanych wnętrzności, wrzaski konających - poezja) i z rozmachem. W cenie mieliśmy projekcję półgodzinnego filmu propagandowego, po obejrzeniu którego można było odnieść wrażenie, że po stronie Unii walczyli pięknoduchowie i płomienni idealiści, którym zależało tylko na wyzwoleniu Murzynów i szerzeniu wszelkiej szczęśliwości, a w Konfederacji to wiadomo, głąby i rednecki, zaślepieni nienawiścią i opłacani przez chciwych kapitalistycznych wyzyskiwaczy bezwzględni okrutnicy, i ogólnie dobrze, że zdechli. Jak już było wspomniane, historię piszą zwycięzcy, toteż i nie ma co się dziwić.

O Stanach krąży oklepana opinia, że wszystko tam jest wielkie aż do przesady. Coś w tym jednak jest, bo gdybyśmy chcieli w miarę dokładnie obejść muzeum, musielibyśmy spędzić tam cały dzień. Zrobiliśmy to więc pobieżnie, gdyż czekała nas jeszcze objazdówka po polu bitwy. Ano właśnie, objazdówka, bo - jako się rzekło - zgodnie z oklepaną opinią, w Stanach wszystko jest wielkie do przesady. Gettysburg National Military Park zajmuje 1600 hektarów i nikt tam się nie będzie bawił w jakieś chodzenie po bezkresnym trawniku. Przez pole bitwy poprowadzono drogi i można sobie było nimi wszystko objechać jak po sznurku, zatrzymując się w kolejnych punktach informujących, co się w danym miejscu stało, dlaczego i co z tego wynikło. Trasa miała ponad 40 kliometrów, co kilkadziesiąt metrów stały pomniki żołnierzy, repliki armat, rekonstrukcje obiektów sprzed 150 lat. Aby to wszystko zobaczyć, musieliśmy złamać wiele przepisów (głównie te dotyczące ograniczenia prędkości do jakiegoś ślimaczego tempa i śmieszne zakazy wjazdu czy zawracania). Natomiast muszę przyznać, że czynienie zła jebitnym Jeepem było bardzo przyjemne.

Szanowny autor z repliką działka z czasów Bitwy pod Gettysburgiem (1-3.07.1863)
Takich pomników były tam dziesiątki
O samej bitwie nie ma co wspominać, zainteresowanych zachęcam do sięgnięcia po literaturę fachową, a niezainteresowanym polecam lekturę archiwalnych notek na moim blogu. Tym sposobem wilk będzie syty i owca cała.

Zaczęło już zmierzchać, a my jeszcze nie mieliśmy noclegu. Skorzystaliśmy z sieci internet i odnaleźliśmy w samym Gettysburgu przystępny cenowo motel. Na zdjęciach wyglądał jak archetypiczny przydrożny amerykański bałagan, a co więcej - na żywo prezentował się dokładnie tak samo. Dzięki temu odhaczyliśmy kolejną pozycję z listy "do zrobienia w Ameryce".

Three Crowns Motor Lodge, Gettysburg, Pensylwania
W motelu mieli akurat ostatni wolny pokój, zatem można powiedzieć, że mieliśmy więcej szczęścia niż Jennie Wade. Jennie Wade szczęścia nie miała, bo w czasie bitwy pod Gettysburgiem była jedynym cywilem, który zginął. 3 lipca 1863 w kuchni swej krewnej ugniatała ciasto na chleb i została przypadkowo trafiona prosto w serce pociskiem. Miała wtedy 20 lat. A ja - proszę. Trzydziestka na karku i wciąż żyję.

Wieczorem zrobiliśmy jeszcze obchód po miasteczku (złośliwi powiedzieliby: po dziurze zabitej dechami - ale przypominam, że nikt nie lubi złośliwych). Liczący niecałe 8 tys. mieszkańców Gettysburg okazał się urokliwą osadą, przypominającą klimaty z filmu Dzień świstaka. Na kilka piw ugrzęźliśmy w pubie Appalachian Brewing Company, gdzie posililiśmy się także. I czas było iść spać, bo mimo że jesteśmy tu zaledwie od 3 dni, to tempo jest zawrotne. A to dopiero początek, w końcu mamy dotrzeć aż na zachodnie wybrzeże.

W kolejnym odcinku wyprawa do Richmond w stanie Wirginia - stolicy Skonfederowanych Stanów Ameryki, a potem powrót do Waszyngtonu, skąd polecimy do Nowego Orleanu. Uprzejmie proszę o pozostanie na łączach.

Dzień 3
Samochód: 251 km

Komentarze

Popularne posty