Dzienniki Amerykańskie (6)

Popularna "konfederatka" nigdy nie była flagą Konfederacji, ale wszystkim się kojarzy
W roku 1861 Fiodor Dostojewski skończył 40 lat i nie zdążył napisać jeszcze ani Zbrodni i Kary, ani Idioty, nie wspominając już nawet o Braciach Karamazow. W tym samym czasie otwarto połączenie kolejowe między Toruniem a Bydgoszczą. A po drugiej stronie Atlantyku 13 południowych stanów postanowiło odłączyć się od USA i stworzyć własne państwo - Skonfederowane Stany Ameryki. Jego stolica - Richmond w stanie Wirginia - stała się naszym celem w czwartym dniu wyprawy.

Wprawdzie Skonfederowanych Stanów Ameryki nie uznało żadne państwo na świecie, ale niech się tym martwią historycy, politolodzy i inni specjaliści. My jesteśmy tylko dwójką prostych turystów z Polski, jeżdżących wypożyczonym samochodem po wschodnim wybrzeżu USA.

W Gettysburgu wczoraj wieczorem padliśmy jeszcze przed północą, co pozwoliło nam wspaniale się wyspać - chyba po raz pierwszy od opuszczenia Polski. Choć to dopiero czwarty dzień wyjazdu, czuliśmy się jak po miesiącu podróży. Dopiero około 10 rano ruszyliśmy autostradą nr 15 na południe, do Wirginii, która była naszym szóstym odwiedzonym stanem (po Nowym Jorku, New Jersey, Pensylwanii, Delaware i Maryland), a traktując stołeczny Dystrykt Kolumbii jako stan, to nawet siódmym.


Przekraczając rzekę Potomak, a co za tym idzie granicę marylandzko-wirgińską, wjechaliśmy na teren należący półtora wieku temu do Konfederacji, zwanej też Południem albo potocznie Dixie. Światowa lewica dostaje amoku na samo wspomnienie, że coś takiego istniało w historii ludzkości - wiadomo, na farmach bawełny bito tam Murzynów, więc charakter tego państwa już z definicji musiał być złowrogi. Wyżej w rankingu nikczemności stawia się już tylko III Rzeszę, no i może ostatnio okupowaną przez krwawy kaczystowski reżim Polskę.

Już w Wirginii, w miejscowości Stafford, zjedliśmy pyszny i pożywny amerykański obiad w ekskluzywnej restauracji Wendy's. Przyszło nam do głowy, żeby przez niecałe trzy tygodnie przetestować wszystkie możliwe sieciówki fast foodowe - tutaj niezwykle popularne, a w Polsce poza McDonaldem nieobecne. Wendy's wypadło przeciętnie.

Droga do Richmond była monotonna i zupełnie nie przypominała pięknych polskich krajobrazów. Tutaj po obu stronach szerokiej autostrady na płaskim terenie rosły drzewa i krzewy, czasem przejechało się przez jakieś typowe miasteczko (a wszystkie one identycznie bezpłciowe) albo ciągnącą się po horyzont plantację kukurydzy. Uwagę na pewno zwracały ścierwa opon, walających się po poboczach w ilościach wręcz hurtowych, nieopisanych. Nie pamiętam już kogo i kiedy zagadnęliśmy o to zjawisko, ale w odpowiedzi odparł, że od wysokich temperatur i dużych odległości opony w ciężarówkach szybko się zużywają, wybuchają i kończą karierę na pasie serwisowym autostrady. Kierowca nawet się nie przejmuje, bo jak mu ze cztery wybuchną, to ma jeszcze kilkanaście pozostałych. Przypominam, że to jest Ameryka i tu nikt nie zawraca sobie głowy takimi pierdołami. Oprócz tego mniej więcej co kilometr leżało truchło jakiegoś leśnego zwierzęcia.  I nie były to nornice czy ryjówki, ale sporych rozmiarów dydelfy lub nawet wielkie bydlęta w postaci sarenek. Przejeżdżając niemal całe Stany ze wschodu na zachód byliśmy świadkami holokaustu naszych braci mniejszych - choć my żadnego nie zabiliśmy, bo zawsze staramy się być bardzo w porządku.

Taki widok ciągnął się przez całe Stany. Tysiące kilometrów usłane ścierwami opon
Dwa zdania o tym jak Amerykanie jeżdżą po drogach. Otóż Amerykanie jeżdżą po drogach jak pizdy. Gdyby wziąć dziesięciu losowych Jankesów i kazać im przejechać odcinek z Warszawy do Lublina, to czterech zginęłoby jeszcze na Mokotowie, dwóch kolejnych dachowałoby najdalej na wysokości Otwocka, jeszcze trzech dojechałoby do Gdańska i Bydgoszczy (w każdym społeczeństwie jest wielu idiotów, Amerykanie nie są pod tym względem wyjątkiem), a jeden może dotarłby do celu przy dobrej pogodzie i małym ruchu. W Stanach są wysokie mandaty za prędkość, więc jeździ się ślamazarnie, wyprzedzanie trwa kwadrans, kierunkowskazu przy zmianie pasa nikomu nie chce się włączać, nadużywany jest hamulec, raz nawet ktoś jechał bez świateł po zmroku i prawie skasowałem mu tył. Ja starałem się prowadzić pojazd po polsku, czyli na tutejsze warunki zapewne jak wariat.

Pozostając przy samochodach. W ostatnim odcinku postawiłem tezę, że "Amerykańska motoryzacja zdycha w sposób ordynarny". Nie był to jedynie tani chwyt mający napędzić mi setki nowych psychofanów. Amerykanie naprawdę przestali produkować nawet nie to że perły przemysłu samochodowego, ale w ogóle pojazdy prezentujące się jakkolwiek przyzwoicie. A może i produkują, ale co z tego, skoro nikt nimi nie jeździ. Aby nie być gołosłownym, specjalnie dla moich czytelników zrobiłem niezbędne badanie rynku - oto 10 najpopularniejszych modeli nowych samochodów sprzedawanych w 2015 roku w Stanach Zjednoczonych (wg portalu GoodCarBadCar.net):

10. Nissan Sentra
9. Hyundai Sonata
8. Chevrolet Cruze
7. Hyundai Elantra
6. Ford Fusion
5. Nissan Altima
4. Honda Civic
3. Honda Accord
2. Toyota Corolla
1. Toyota Camry

Co tu mamy? 6 Japończyków (w tym cała pierwsza piątka), 2 Koreańczyków i zaledwie dwa produkty miejscowe (na 6. i 8. miejscu - i oba wyglądają jak ekskrementy). Co gorsza: to naprawdę widać na drogach. Największe mocarstwo w historii ludzkości, a tak zwani zwykli ludzie jedzą syf w przydrożnych fast-foodach i jeżdżą azjatyckim badziewiem. Byłem absolutnie zbulwersowany tym, co zobaczyłem. To tak, jak by się okazało, że w top 10 w Niemczech są same Renaulty, Peugeoty, Dacie, Skody i Fiaty. A z ciekawości sprawdziłem i te dane - na 20 najpopularniejszych modeli kupowanych w Niemczech był tylko jeden spoza rodziny niemieckich marek - Ford Focus na 14. miejscu (źródło tutaj). A tacy niby wielcy patrioci w tych USA.

Może to nieistotne ciekawostki, ale proszę się zastanowić, co one mówią o dzisiejszych Stanach. Wystarczy spojrzeć co produkowano w złotych czasach:

Chevrolet Bel Air (1955)

Chrysler C-300 (1955)

Chevrolet Corvette V8 (1955)

Ford Thunderbird (1955)

Lincoln Continental (1961)

Ford Mustang (1964)

Pontiac GTO (1964)

Chevrolet Camaro (1967)

Buick Grand National (1987)


Dzisiaj mamy to:
Chevrolet Cruze (2016)
Ale dość znęcania się nad ubożejącym społeczeństwem upadającego imperium. Około godziny 14 wjechaliśmy do Richmond, obecnie stolicy stanu Wirginia, a kiedyś całej zbuntowanej Konfederacji, która przez bite 4 lata opierała się wojskom Unii. Richmond liczy ok. 220 tys. mieszkańców, co oznacza, że jest dokładnie wielkości Radomia. Więcej podobieństw nie zauważyliśmy.

Richmond, Wirginia
Swe kroki skierowaliśmy do samego serca Konfederacji, a więc do siedziby ichniejszego prezydenta (jedynego, jak pokazała historia) Jeffersona Davisa. Budynek - jak to w Stanach - nazwano Białym Domem, gdyż generalnie był on białym domem. Był to zatem drugi Biały Dom, który odwiedziliśmy w ciągu dwóch dni. O ile jednak rezydujący w Waszyngtonie Jego Ekscelencja Barack Hussein Obama II nie wpuścił nas nawet za furtę, o tyle na Południu panują trochę inne obyczaje - i do budynku weszliśmy jak do siebie.

Wewnątrz zorganizowano bardzo zajmujący tour po poszczególnych pomieszczeniach (szło się po sznurku, jak w IKEI), urządzonych zgodnie z prawidłami epoki. Czytelnikom z krótką pamięcią przypominam, że znajdujemy się w latach 60. XIX wieku. Na początku spotkało nas niemałe zaskoczenie, bo przewodnikiem okazał się czarnoskóry weteran US Army, pan Abdur Ali-Haymes. Spodziewaliśmy się raczej jakiegoś zdziadziałego rednecka, tęsknie wspominającego stare, dobre czasy dominacji białych. A pan Haymes był sympatycznym staruszkiem w okularach i muszce, mówiącym zupełnie jak Samuel L. Jackson w Django. W młodości na pewno wyglądał jak Brother Mouzone ze znanego przed laty serialu The Wire.

Abdur Ali-Haymes, przewodnik w Białym Domu Konfederacji

Brother Mouzone, postać z serialu The Wire
Żeby była jasność, pan Haymes nie opowiadał jak to podły lokator Białego Domu, wspomniany Jefferson Davis, przewodził zbrodniczemu reżimowi walczącemu o prawo do bicia Murzynów. Wręcz przeciwnie, wyrażał się z wielkim uznaniem dla dziedzictwa Konfederacji, a całą godzinną przechadzkę podsumował słowami, że Ameryka była i jest wielka, a w ogóle to niech ją Bóg błogosławi. Na jakimś blogu znalazłem parę informacji o tym czarnoskórym przewodniku, gdzie wspominał o swoich początkach.
Abdur wychowywał się w Richmond. Miał 11 lat, gdy pierwszy raz przekroczył próg Białego Domu. Jak pamięta, pracownicy muzeum zamarli w holu i zdziwieni gapili się na niego. Był rok 1961, czarni nie odwiedzali Muzeum Konfederacji. W końcu jedna przewodniczka wstała i spytała czy nie chciałby zwiedzić wnętrza.
I tak już został, a po 55 latach oprowadził dwóch cebulaków z Polski B po sercu Skonfederowanych Stanów Ameryki. Bardziej zdziwiłoby nas chyba tylko, gdyby po obozie w Mauthausen oprowadzał nas Żyd zachwalający organizacyjne talenty Niemców.

Obok Białego Domu mieściło się Muzeum Konfederacji i myśleliśmy, że może dla odmiany przedstawiono w nim historię wojny secesyjnej z perspektywy południowej (w opozycji do odwiedzonego wczoraj Gettysburga, który był jednym wielkim pomnikiem Unii). Nic takiego nie miało miejsca, odpowiedni decydenci zadbali o właściwy i prawomyślny przekaz ekspozycji: dobra Północ pozamiatała złe Południe, a wy, gamonie, nie drążcie.

Szanowny autor przed Muzeum Konfederacji w Richmond w stanie Wirginia
Jakieś eksponaty
Trzecim i ostatnim punktem w Richmond była Aleja Pomników (Monument Avenue). Na odcinku kilku kilometrów tej szerokiej ulicy zabudowanej willami ustawiono cztery wielkie pomniki bohaterów Konfederacji oraz piąty, zupełnie niezwiązany z tematem. Wątek historyczny będziemy właśnie kończyć w niniejszej opowieści, więc w ramach efektownego spięcia klamrą prezentuję kogo uwiecznili rzeźbiarze:

  • Robert E. Lee - chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Głównodowodzący Armii Konfederacji w czasie wojny secesyjnej, uważany za genialnego stratega.
  • J. E. B. Stuart - dowódca konfederackiej kawalerii. Zawadiaka, bawidamek i śmieszek. Kiedyś zajął stację telegraficzną wroga i wysłał do centrali zażalenie na złą jakość zdobycznych koni.
  • Jefferson Davis - jedyny prezydent Skonfederowanych Stanów Ameryki (1861-1865).
  • Thomas "Stonewall" Jackson - bezlitosny oracz, jeden z najwybitniejszych dowódców Konfederacji. Przydomek "Kamienny mur" mówi sam za siebie. Zmarł po postrzeleniu przypadkiem przez własnych ludzi.
  • Arthur Ashe - to ten niezwiązany. Pochodzący z Richmond czarnoskóry tenisista, umarł na HIV po transfuzji krwi. 

Pomnik Roberta E. Lee. Zdjęcie z internetu, bo u nas było duże zachmurzenie
I to by było na tyle w Richmond. Jutro o 11:35 mieliśmy samolot z Waszyngtonu do Nowego Orleanu, zatem zgodnie z rozumem i godnością człowieka podążyliśmy w kierunku północnym autostradą międzystanową nr 95. Przy wyjeździe z miasta zatrzymaliśmy się w McDonaldzie, ale tylko dlatego, że mieli darmowe wi-fi. Musieliśmy znaleźć nocleg możliwie blisko waszyngtońskiego lotniska, aby rano nie tracić czasu na dojazdy i oddawanie samochodu do wypożyczalni. Stanęło na miejscowości Manassas, z której do portu lotniczego im. Johna Fostera Dullesa mieliśmy zaledwie kilkanaście kilometrów.

Zaraz zaraz... Johna Fostera Dullesa? Takie zastanowienie ogarnęło mnie w samochodzie, gdy przypomniałem sobie, że na papierach z wypożyczalni pisali coś o zwrocie samochodu na lotnisko, ale im. Ronalda Reagana.
- Kurwa, sprawdź w papierach - powiedziałem uprzejmie do Macieja. Ten sięgnął do schowka po kwit z wypożyczalni, a tam wyraźnie stało, że zwrot odbywa się na Ronald Reagan Washington National Airport. Okazało się, że oba lotniska dzieli jakieś 50 kilometrów (czyli tyle, co Okęcie od Modlina). Było to ambiwalentne odkrycie. Z jednej strony było nam przykro, że jesteśmy debilami i nie sprawdzamy nawet tak podstawowych rzeczy jak to, czy w stolicy światowego supermocarstwa nie ma przypadkiem dwóch lotnisk. A z drugiej: dobrze, że odkryliśmy to przypadkowo dzisiaj, a nie na przykład jutro na terminalu. Byłoby ciężko przebić się przez Waszyngton z walizami i zdążyć na właściwy lot po drugiej stronie miasta. Los czuwał. Ewentualna zmiana planu wyprawy wiązałaby się na pewno z bardzo dużymi kosztami, których chcieliśmy raczej uniknąć, niż je ponosić.
Gettysburg -> Richmond -> Manassas
Po zameldowaniu się w hotelu Wyndham Garden w Manassas (ciągle w stanie Wirginia, ale już rzut beretem od Dystryktu Kolumbii) pierwszą naturalną czynnością było paniczne dobijanie się na infolinię wypożyczalni Alamo. Musieliśmy przesunąć punkt oddania auta o jakieś 50 km na zachód, bo jeżdżenie na jedni lotnisko w celu oddania auta, a potem powrót na drugie żeby odlecieć, wydawało nam się bez sensu. Po dziewięciu minutach słuchania durnej melodyjki, gdy już całkiem straciłem nadzieję, zgłosił się w końcu teleoperator. Mówił z tak silnym hinduskim akcentem, że rozumiałem co piąte słowo. Kazałem mu wszystko wielokrotnie powtarzać przesadnie wolno i wyraźnie. Liczyliśmy się z tym, że pewnie skasują nas dodatkowo na kilkadziesiąt dolców za takie stwarzanie problemów, ale po raz kolejny Ameryka uderzyła nas w twarz otwartą dłonią z napisem "klient nasz pan". Rezolutny Hindus poprzestawiał coś w systemie i powiedział, że spoko, oddajcie jutro na lotnisku Dullesa, a nie Reagana i w ogóle miłego wieczoru, nic pan nie płaci, dziękuję, dobranoc.
Przed hotelem Wyndham Garden w Manassas, Wirginia
Na takie dictum mogliśmy tylko udać się z Maciejem do hotelowej kantyny i zamówić wiele piw, weseląc się bohaterskim rozwiązaniem problemu nieznanego tzw. normalnym ludziom. Małych ludzi cieszą małe sukcesy.

W telewizji akurat uprzejmie donosili o strzelaninie pod Białym Domem (tym waszyngtońskim), gdzie byliśmy raptem dwa dni wcześniej. Uciekliśmy katu spod topora, chciałoby się powiedzieć. Był to pierwszy etap pożogi, która ciągnęła się za nami przez całą Amerykę, a i nie tylko przez Amerykę. Raptem parę dni przed tym, jak piszę te słowa, ciężarówka wjechała w ludzi na jarmarku w Berlinie. W tym samym Berlinie, gdzie zaczęła się nasza wyprawa do Stanów. W międzyczasie zniszczenie dotarło do Nowego Orleanu, Austin, Nowego Jorku, Oakland i Fresno - o czym będzie w kolejnych odcinkach.

W naszym hotelu doszło jeszcze do karczemnej awantury. Gdy już byliśmy w pokoju i dopijaliśmy ostatnie łyki lokalnego piwa, na korytarzu słychać było wrzaski, szamotaninę, bieganie wielu ludzi. Przyjechała policja i spacyfikowała wszczynających burdy, zanim zachciało nam się wstać i sprawdzić co się dzieje. Wspominam więc o tym incydencie tylko z kronikarskiego obowiązku.

Od jutra koniec z wojną secesyjną, Konfederacją, wschodnią częścią Stanów i czarnym Jeepem Grand Cherokee. Koniec też z pogodą jak w Polsce. Lecimy do Atlanty, a stamtąd do Nowego Orleanu. Czas rozpocząć rozrywkowy rozdział majowego wyjazdu do USA.

Na koniec zamieszczam jedną z najbardziej znanych amerykańskich piosenek ludowych pt. I wish I was in Dixie. Podmiot liryczny chciałby się znaleźć na Południu, gdyż tęsknota rozdziera mu serce.



Dzień 4
Samochód: 465 km

Komentarze

Adamek pisze…
Mustang ze zdjęć to moje marzenie. Mam nadzieję że kiedyś się spełni :-)

Popularne posty