Dzienniki Amerykańskie (8)

Przed nami drugi dzień w Nowym Orleanie
Rozpoczął się szósty dzień naszej wyprawy. Siódmego dnia nawet sam Bóg odpoczywał - więc takie robaki jak my miały prawo wytrzymać krócej. Wstaliśmy przed południem z nadzieją, że załapiemy się jeszcze na śniadanie. Między innymi z tego powodu wybraliśmy hostel Site 51 - nie leżał on w najciekawszej okolicy, do Dzielnicy Francuskiej mieliśmy spory kawałek, ale przynajmniej dawali "kontynentalne śniadanie". Nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszeliśmy, bo hostelami z zasady pogardzamy i musieliśmy dojść sami ze sobą do wielu zgniłych kompromisów, żeby w ogóle rozważać mieszkanie w tych siedliskach studenctwa i pozytywnie zakręconych backpackerskich śmieszków.

Wygrzebaliśmy zatem spod zwałów zeszłowieczornego gruzu i z zaropiałymi oczami zeszliśmy na parter sprawdzić co też wspaniałego przygotował dla nas luizjański szef kuchni. Nie ma to jak wstać i się nażreć, a w dodatku poznamy zwyczaje żywieniowe tubylców (przecież po to wszyscy teraz podróżują). Sama nazwa "śniadanie kontynentalne" brzmiała obiecująco - pewnie jakaś jajecznica na bekonie, pieczone kiełbaski, tosty, nie wiem, grillowany pomidor, kawa. Wiadomo jak to Amerykanie lubią treściwie zjeść, by mieć przez cały dzień siłę budować swój dobrobyt i uczyć demokracji co głupsze narody.

Jakież było nasze zaskoczenie, gdy po wejściu do kuchni zastaliśmy smutnego Koreańczyka smarującego czerstwą kromkę masłem orzechowym. Alternatywę stanowiły płatki kukurydziane na zimnym mleku, dżem truskawkowy i resztki Nutelli. Ani sera, ani wędliny, ani nawet cebuli. Kto to słyszał takie rzeczy? Zjeść zjedliśmy, w końcu mamy zapłacone, a nie leży w polskiej naturze rezygnowanie z tego, co się należy. Ale trudno sobie wyobrazić przetrwanie do obiadu o trzech kromkach z dżemem popitych herbatą. Pewnie starzy hostelowi wyjadacze, o których niejednokrotnie wypowiadałem się na tych łamach w sposób pogardliwy, są przygotowani na codzienną walkę o zachowanie przytomności po zjedzeniu tak haniebnego posiłku. Dla nas, dobrze odżywionych trzydziestoparolatków, to było poniżej godności człowieka i niedługo potem poszliśmy na burgery w jakiejś pobliskiej budzie. Swoją drogą, nawet się nie umywały do tych z Burgerowni na Żoliborzu.
Prawilne śniadanie, a nie jakieś kpiny

To były jednak przyziemne sprawy, o których wspominam tylko z kronikarskiego obowiązku. Drugiego dnia w Nowym Orleanie musieliśmy sprostać poważniejszemu problemowi. Nasz wyjazd do Ameryki miał jedną słabość organizacyjną - brak planu na pokonanie odcinka z największego miasta Luizjany do Austin w Teksasie. A musieliśmy dotrzeć do Austin w Teksasie, bo za 3 dni mieliśmy wieczorny lot do Las Vegas. Była niedziela, zatem najpóźniej we wtorek powinniśmy być jakieś 850 kilometrów na zachód (to tyle co z Warszawy do Belgradu w linii prostej). Gdy szukaliśmy połączenia (jeszcze będąc w Polsce), nie było dogodnych lotów, pociąg kosztował jakiś chory majątek, a w wypożyczalniach samochodów chcieli dodatkowo 200 dolarów za oddanie w innym miejscu niż wypożyczenie. Stwierdziliśmy wówczas, że to bez sensu, poczekamy na rozwój wypadków i zdecydujemy na miejscu.

Otóż właśnie nadeszło to miejsce. Wczesne niedzielne popołudnie w Nowym Orleanie spędziliśmy więc na obmyślaniu taktyki dotarcia do Austin. Dość szybko okazało się, że nagle z niewiadomych przyczyn wypożyczalnie poluzowały swoje rygorystyczne wymogi i już nie wymagają dodatkowych 800 zł tylko za to, że oddamy auto kawałek dalej. Odetchnęliśmy z ulgą i za 75$ wzięliśmy Forda Focusa. Może znowu nam się poszczęści i zamiast tego dziadostwa dostaniemy jakiegoś jebitnego pickupa, gdzie walizki będzie można wrzucić na pakę i uchylać czapki z daszkiem, mijając jadących z naprzeciwka rednecków. Stało się zupełnie inaczej, ale o tym mieliśmy dowiedzieć się dopiero jutro.

Dziś była niedziela, szósty dzień wyprawy, a fakt, że udało się załatać jedyną dziurę w naszej amerykańskiej marszrucie, wpędził nas w szampańskie nastroje. Drogą konsensusu zdecydowaliśmy, że idziemy na piwo nad pobliską rzekę Missisipi (Amerykanie piszą "Mississippi"). Tym razem jednak nie mieliśmy zamiaru iść do miasta piechotą, ale czekać do skutku na ten podły zabytkowy tramwaj, który nam wczoraj nie przyjechał. Co zaskakujące, zjawił się po dwóch minutach i zawiózł nas do rozrywkowego centrum miasta.

Zakupiliśmy dwa czteropaki przetestowanego dzień wcześniej lokalnego piwa Hopitoulas i udaliśmy się na promenadę biegnącą wzdłuż brzegu najdłuższej rzeki Stanów Zjednoczonych (a czwartej na świecie). Znajdowały się tam wygodne ławeczki z widokiem na Missisipi. Przy brzegu cumował statek parowy Natchez, co jeszcze dodawało klimatu temu popołudniowemu spożywaniu złotego trunku w miejscu publicznym.

Natchez jest cały czas na chodzie - to nie eksponat muzealny

Szanowny autor na brzegu Missisipi
Tak nam mijał czas na szyderstwach z przechodzących ludzi - głównie z amerykańskich turystów. (Pisząc te słowa wpisałem w Google frazę "typical american tourist" i chociaż nie wolno generalizować, bo to straszliwa zbrodnia, to jednak ze zdumieniem stwierdzam, że dalekie od prawdy to to nie jest):


Liczyliśmy po cichu, że może w ostatnich dniach ktoś w Nowym Orleanie umarł i jeszcze przed zachodem słońca zobaczymy legendarny nowoorleański pogrzeb w postaci ulicznego pochodu z jazzową orkiestrą grającą wesołe lub smutne utwory ku obojętności niesionego nieboszczyka. Nic takiego nie nastąpiło - najwyraźniej w tym szczęśliwym mieście wszyscy mają się dobrze. W takim układzie przez chwilę przemknęło nam przez myśl, żeby odwiedzić największe amerykańskie Muzeum II Wojny Światowej - ale co mieliśmy niby z takiej wizyty wynieść? Że Amerykanie uratowali świat przed zagładą - to jest wiedza z pierwszych klas szkoły podstawowej, a ten etap mamy już dawno za sobą. Zamiast podążać śladami historii, udaliśmy się do Dzielnicy Francuskiej. Okrężną drogą, żeby bliżej zapoznać się z Nowym Orleanem, zwanym (jak już wspomniano) Big Easy. Na miejskich deptakach dominowała typowa w takich miejscach menażeria: kloszardzi, uliczni grajkowie, młode zbuntowane dziewczęta z problemami emocjonalnymi (różowe włosy w 2016 roku, poważnie?), handlarze tandetą, narkomani, prostytutki z zielonymi zębami. Człowiek czułby się jak we Władysławowie - tylko nowoorleańscy janusze chodzili w hawajskich koszulach, a nie z gołymi bebzonami, więc pomyłka była wykluczona.









Zadysponowaliśmy, żeby znaleźć lokal, gdzie można posłuchać dobrej muzyki na żywo. Oczywiście żartuję, jakiej dobrej muzyki można posłuchać w dzielnicy opanowanej przez turystów o równie niewybrednych gustach jak nasze? Weszliśmy więc do pierwszego z brzegu przybytku oferującego występy sceniczne - przybytek nazywał się Old Opera House. Wewnątrz sympatyczni dziadkowie grali rockowe standardy (akurat leciał utwór "Hold the line, love isn't always on time, uou uou uou" z repertuaru grupy Toto), zapraszając do wspólnej zabawy podchmieloną publiczność. Koszmar. Zespół nazywał się Chicken on the Bone i w pewnym momencie jego lider Robert, nie przerywając śpiewania piosenki Vana Morrisona "Gloria", zszedł ze sceny i podszedł do mnie. W takich sytuacjach zawsze pada na mnie - to zasługa mego uprzejmego spojrzenia. No więc lider Robert podszedł do mnie w białym kapeluszu i zachęcił do powtarzania z nim słów, a właściwie liter, refrenu: G. L. O. R. I. A.  Bawiłem się wspaniale i wszyscy śmialiśmy się z tego serdecznie.

Hold the line - love isn't always on time (uou, uou, uoooou)
Gdy już covery Stonesów, Chucków Berrych i Billych Idolów obrzydły nam dostatecznie, postanowiliśmy poszukać czegoś bardziej klasycznego. W kolejnym miejscu (Café Beignet) staruszek grał na trąbce Louisa Armstronga i Sinatrę, więc pozostaliśmy tam przez jakiś czas. Trochę kaleczył (znam się na tym, miałem kiedyś flet), ale byliśmy w gościach i nie wypadało nam nienawistnie jątrzyć. Wszystko jest na taśmie video poniżej:






W końcu opuściliśmy lokale z zawodzącymi emerytami odcinającymi kupony od minionej sławy i wróciliśmy do naszych tradycyjnych nowoorleańskich rozrywek - czyli stania z piwem na balkonie i wymiany celnych komentarzy o sytuacji bieżącej. Na jednym z takich balkonów odezwał się do nas jakiś Kanadyjczyk. Fizjonomię miał, jak to Kanadyjczyk, nijaką - chudy, pogodny blondyn w okularkach. Spytał czy jesteśmy Polakami.
- Aż tak widać? - zapytaliśmy desperacko tonem zdemaskowanych agentów. Ale szczęśliwie lub nie okazało się, że to nie kwestia cebulackości (ułańskiej fantazji?) wypisanych na twarzach, tylko faktu, że wujek Kanadyjczyka jest Polakiem - przeto rozpoznał on charakterystyczny język przypominający szelest trzciny połączony z odgłosem pękającej tafli lodu. Dziwne, że nawet nie zapytał jak nam się żyje na co dzień w kaczystowskim reżimie - w ocenie wielu naszych rodaków Zachód nie zajmuje się niczym innym, jak tylko troską o losy młodej polskiej demokracji. A tymczasem dowiedzieliśmy się jedynie, że Kanadyjczyk był niedawno w Krakowie i bardzo mu się podobało. Ale przecież nie będziemy wyciągać daleko idących wniosków z jednostkowego przypadku - może ten był akurat niezorientowany co się dzieje wokół.

Wspomnienia z późniejszej części wieczoru zaczynają się z niejasnych powodów zacierać. Staliśmy się bardzo wybredni i zdecydowaliśmy się na wchodzenie tylko do barów o interesujących nazwach lub stylistyce - np. nie wyobrażałem sobie nie napić się piwa w Bagnie:

Albo w norze, do której idzie się ponurym labiryntem, do którego wejście wygląda tak:

Widzieliśmy też damy chodzące ulicami z obnażonym biustem, można było sobie zrobić z nimi zdjęcie za garść dolarów (my nie zrobiliśmy - jesteśmy gentlemanami). Skończyliśmy późno w nocy, ledwo słaniając się na nogach w jazzowym klubie Maison Bourbon, gdzie czwórka Murzynów grała wspaniale na instrumentach dętych. Przy okazji ciekawostka - Nowy Orlean zajmuje 7. miejsce w Stanach pod względem odsetka czarnoskórej ludności (61%). Liderem od niedawna jest Detroit (84%).

Do domu wróciliśmy tradycyjnie tramwajem, w którym co ciekawe wybuchła karczemna awantura. Jeden z pasażerów, wracając z wielogodzinnej zmiany w barze (zza paska zwisała mu czarna szmata z logiem jakiejś knajpy), uznał, że motornicza jedzie za wolno, za często się zatrzymuje i tą refleksją głośno podzielił się ze światem. Ta jak się nie wkurwiła, jak się nie rozsierdziła:


Natychmiast dała po heblach, otworzyła drzwi i bezceremonialnie kazała mu wypierdalać z pojazdu dodając right now z rozlazłym południowym akcentem. W wagonie zapadła grobowa cisza, rzekłbyś, że słychać było odgłosy świerszczy na brzegu Missisipi. Delikwent odparł, że ani mu się śni wypierdalać i on tak będzie siedział, aż go tramwajarka prawilnie nie odwiezie do domu. Ta w furii. Zaczęła przez telefon wzywać jakąś tramwajarską bojówkę, co to zaraz pyskatemu pasażerowi da do wiwatu. Już zacieraliśmy ręce na dalszy ciąg tej popisowej awantury, a tu nagle wstał jakiś pozytywnie zakręcony wesołek, zaczął łagodzić atmosferę, kazał mąciwodzie przeprosić motorniczą i wszystko rozeszło się po kościach. Tak więc zamiast bezprzykładnej burdy mieliśmy usypiający powrót do hostelu.



Rano nawet nie wstawaliśmy na kontynentalne śniadanie, gdyż nie jesteśmy idiotami i potrafimy wyciągać wnioski z własnych niepowodzeń. Chcieliśmy poszukać jakiegoś luizjańskiego lokalu i przetestować lokalne wynalazki: jambalayę (ryż z warzywami i mięsem) i gumbo (rosołek z owocami morza), ale znaleźliśmy tylko chińską budę, gdzie spożyliśmy kurczaka po tajsku.

Tak zakończyła się trzydniowa przygoda z Nowym Orleanem. Miasto wyraźnie odczuwa jeszcze skutki huraganu sprzed 11 lat - o ile centrum dość zgrabnie przywrócono do przyzwoitości, o tyle im dalej, tym większa prowizorka. Bacznego znawcę polityki to nie dziwi - miasto jest rządzone nieprzerwanie od 144 lat przez Demokratów, więc trudno się spodziewać fajerwerków. Ktoś by pomyślał, że ta uwaga jest złośliwa, ale nawet nie trzeba daleko szukać - poprzedni burmistrz Ray Nagin, bohater z czasów "Katriny", właśnie odsiaduje 10-letni wyrok za branie łapówek i pranie pieniędzy przy odbudowie miasta. Ale to tak w ramach dygresji - bo ogólnie rzecz biorąc nasz pobyt w NOLA był znakomity. Rzeczywiście było to jedno wielkie Big Easy. Doskonała pogoda, rozrywkowa atmosfera panująca w Dzielnicy Francuskiej, beztroski klimat miasta. Cenię Nowy Orlean.

Najedzeni oddaliliśmy się w kierunku wypożyczalni samochodów sieci Budget, gdzie miał czekać na nas Ford Focus. Kolejny cel podróży: Austin, stolica Teksasu. Po drodze zajrzymy też nad Zatokę Meksykańską. O tym już w kolejnych odcinkach, które ukażą się jak zwykle niebawem. Proszę nie zapomnieć polubić tego bloga na Facebooku.

Dzień 6
0 km
Razem: 9749 km

Komentarze

Anonimowy pisze…
Pierszy. Ja też kiedyś chciałem wypożyczyć ekonomicznego Forda Focusa to mi dali Chevroleta Impalę SS z silnikiem 5,3l :| Śmieszki w tych wypożyczalniach.
Ale to chyba dobrze, im większy silnik tym większa frajda z jazdy. Tam gdzie kończy się ekonomia, zaczyna się zabawa

Popularne posty