Dzienniki Amerykańskie (9)

Galveston, teksańskie Władysławowo
Kończy się pierwszy z trzech tygodni naszej wyprawy. Po dwóch wieczorach ciężkiej orki, nieutuleni w żali opuszczamy Nowy Orlean. Przez bagna Luizjany i rolnicze krajobrazy Teksasu zamierzamy dotrzeć do stolicy tego stanu - Austin. Jako że to prawie 850 kilometrów, zdecydowaliśmy się zajechać na nocny popas nad Zatokę Meksykańską.

Zaczęliśmy od wypożyczalni samochodów Budget przy Canal Street, gdzie czekać miał na nas zarezerwowany wczoraj Ford Focus. Oczywiście nie czekał, bo jak się zorientowaliśmy, otrzymywanie innego samochodu niż zamawiany jest typowym doświadczeniem klientów amerykańskich rentali.
- Focusy się skończyły
- To trudno, dajcie nam Mustanga, Jeepa albo Forda F150. Walizki wrzucimy na pakę, a stylistyka samochodu idealnie wpisze się w realia teksańskie - już chcieliśmy powiedzieć, ale nie zdążyliśmy, bo kobieta stojąca za kontuarem odezwała się z uśmiechem:
- Ale widzę, że Nissan Note właśnie wyjechał z myjni. Czujcie się swobodnie, jadąc nim do Teksasu.

Nasze drugie auto: Nissan Versa Note (w Europie znany jako Nissan Note)
Tym razem trudno było mówić o szczęściu, jakie spotkało nas kilka dni temu w Waszyngtonie (gdzie zamiast bezpłciowego Dodge'a Avengera dostaliśmy Jeepa Grand Cherokee). Możemy tu nawet odnotować regres - Ford Focus przynajmniej jest amerykański, a ta japońska zgroza gotowa jest dachować przy skręcie w osiedlową uliczkę. Nasze pogodne usposobienie nie pozwoliło nam jednak narzekać. Zapłaciliśmy jedyne 75 dolarów za dwie doby przyjemności jazdy arcydziełem azjatyckiej myśli motoryzacyjnej. Reklamowe hasło Nissana brzmi Innovation that excites, zatem zgodnie z zaleceniem producenta nie posiadaliśmy się z ekscytacji innowacją.

Już pierwszy kontakt z naszym nowym środkiem transportu rozbawił nas serdecznie, bo bagażnik okazał się tak mały, że pomieścił tylko jedną walizkę. Drugą wrzuciliśmy na kanapę - bagaż wypełnił prawie całą przestrzeń na tyle. Gdyby nasz trzeci uczestnik nie złamał nogi przed wyjazdem i byłby towarzyszył nam w eskapadzie, musiałby jechać autobusem. W każdym razie z walizą wypełniającą cały tył i wyglądającą gorzko przez szybę oddaliliśmy w kierunku długiej na prawie 4000 kilometrów międzystanowej autostrady I-10.

Nowy Orlean -> Galveston

Tutaj mapka żeby złapać skalę - ten skromny odcinek to 615 km

Po opuszczeniu Nowego Orleanu, z prawej strony minęliśmy ogromne słone jezioro Pontchartrain. Jak był ktoś kiedyś nad Śniardwami, to niech przemnoży powierzchnię przez 15. Nic dziwnego, że Amerykanom nie chciało się jeździć dookoła niego i w 1956 roku zbudowali przez środek najdłuższy most świata (38 km). Dopiero w 2000 roku w Tajlandii zdobyto się na jeszcze dłuższą konstrukcję (54 km). Do dziś są to dwa najdłuższe mosty drogowe na świecie. W Polsce niestety nie udało nam się jeszcze przekroczyć bariery 2 kilometrów, ale nikomu nie pozwolimy ukraść nam marzeń.

W niedługim czasie znaleźliśmy się w Baton Rouge - stolicy stanu Luizjana. Nie wspominałbym o tym mało istotnym szczególe, gdyby nie fakt, że dotarła tam ciągnąca się za nami Pożoga. Przypomnijmy: istnieje teoria, w myśl której miejsca odwiedzone przez nas podczas trzytygodniowej podróży do Ameryki nawiedzają rozmaite kataklizmy. Na razie wspomniałem o dwóch:
  • W Waszyngtonie dwa dni po tym, gdy sfotografowaliśmy się pod Białym Domem, "rozgorzała strzelanina, w wyniku której agent Secret Service postrzelił wariata wymachującego bronią"
  • Gdy bawiliśmy w Nowym Orleanie, "niejaki Bryce Dejean-Jones, koszykarz miejscowego klubu NBA New Orleans Pelicans, pomylił pokoje hotelowe i zamiast do dziewczyny, próbował dostać się do apartamentu jakiegoś rednecka. Rozsierdzony walił w drzwi w amoku, a że rzecz działa się w Teksasie, to dostał od lokatora kulę w brzuch i umarł nie dożywając lat 24"
W dwóch powyższych przypadkach możemy mówić o drobnych, jednostkowych incydentach. Za trzecim razem wypadki potoczyły się z rozmachem. 12 sierpnia 2016, w niecałe 2 miesiące po naszej wizycie, Luizjanę nawiedziła Powódź Stulecia (jak ją niezawodnie okrzyknęły media głównego nurtu). 13 osób pożegnało się z życiem, a straty materialne oszacowano na 15 miliardów dolarów. Największe szkody odnotowano właśnie w Baton Rouge, przez które kilka tygodni wcześniej przejeżdżaliśmy wesoło z Maciejem.

Ulice Baton Rouge po dotarciu fali powodziowej
Wtedy nie przeczuwaliśmy najgorszego. Jadąc smętnym japońskim gruzem zjadliwie komentowaliśmy nazwę miasta (Baton Rouge to po francusku "czerwony kij"). Dziś współczujemy wszystkim poszkodowanym i naprawdę mamy nadzieję, że ta powódź to tylko głupi zbieg okoliczności.

Po opuszczeniu miasta, które za kilka tygodni miała nawiedzić katastrofa, wjechaliśmy na Atchafalaya Basin Bridge. 30 kilometrów drogą zbudowaną na palach wbitych w ciągnące się po horyzont luizjańskie bagna. Była lekka obawa, że prawie półwieczne słupy trochę już podgniły i tylko czekać aż jezdnia zwinie się jak świąteczny faworek, a my skończymy po pas w mule ogryzani do kości przez pijawki. Szczęśliwie, nic podobnego nie nastąpiło.
Atchafalaya Basin Bridge - a wokół bagno
Dalej trasa wiosła przez miejscowości Lafayette, Lake Charles, Orange (gdzie mostem nad rzeką Sabine wjechaliśmy do Teksasu) i Beaumont. Po drodze zatankowaliśmy, a paląc papierosa po raz kolejny wyrażaliśmy się z szacunkiem o amerykańskim rozmachu. Znacie z polskich dróg te przyczepki wielkości metr na metr, służące do transportu koni. Czasem jedzie w niej jedna, czasem dwie chabety. Tutaj - proszę, od razu ze dwadzieścia:


Późnym popołudniem dotarliśmy do Houston, czwartego największego miasta Stanów Zjednoczonych (po Nowym Jorku, Los Angeles i Chicago), zamieszkałego przez 2,3 mln ludzi.  Nie było czasu na zwiedzanie: jedyne co zobaczyliśmy, to wieczorną panoramę miasta widoczną z autostrady. Pierwszy i jedyny raz skorzystaliśmy z płatnego odcinka drogi w Stanach - przejazd skrótem przez wspaniały most im. Sama Houstona kosztował nas 2 dolary. W Polsce nikomu się nie chce schylać po taki psi grosz, niejeden chytry złotówa powiedziałby: "Panie, za tyle to mi się nie opłaca silnika odpalać". A w Ameryce - proszę. Siedzi w budce radosny Meksykanin i kasuje 2 dolary myta za skrócenie sobie drogi mostem.

Czas było gonić nad Zatokę Meksykańską - w tym celu skierowaliśmy się stanową 45-ką na południowy wschód, do nadmorskiego kurortu Galveston. O wyborze tego miasta przesądziła jego dogodna lokalizacja (nieznacznie tylko zboczyliśmy z trasy) i pozytywne opinie w internecie. A wiadomo, że jak coś napisano w internecie, to należy do tego podejść z pełnym zaufaniem.

Galveston to takie teksańskie Władysławowo, tylko dostosowane do amerykańskich potrzeb i skali. Leży na wyspie, na którą wjeżdża się autostradą (po 4 pasy ruchu w każdą stronę). Nadmorska promenada jest szeroka na pół kilometra, a lokalny park rozrywki widać chyba z kosmosu. Aż strach pomyśleć, co sprzedają na stoiskach z tandetą - lodówkowy magnes o wymiarach 2x2 metry? Bursztyn o masie wora cementu? Nie dowiedzieliśmy się, bo gdy dotarliśmy do celu, zaczynało już zmierzchać.

Nocleg wypadł w dość paździerzowo prezentującym się hotelu (a w zasadzie motelu z aspiracjami) Beachcomber Inn. Jego zaletą były: bliskość plaży, niska cena, wliczone śniadanie. Niczego więcej nie potrzebowaliśmy.

Hotel Beachcomber Inn w Galveston, Teksas
Po zostawieniu rzeczy w pokoju poczuliśmy się w obowiązku udać się na tradycyjne piwo. 200 metrów dalej zaczynało się molo znane jako 61st Street Fishing Pier. Jakiś czerstwy dziadek miał tam swój business, w którym sprzedawał alkohol i inne artykuły. Szczerzył dziąsła w bezzębnym uśmiechu, więc bez zbędnego potoku słów dokonaliśmy transakcji. W tym miejscu spotkało nas zderzenie z cywilizowanym światem: po kupnie 6 piw staruszek zapakował je do torby wypełnionej lodem. Proste i genialne, podsyłam rodzimym januszom biznesu gotowy pomysł na zmiażdżenie konkurencji w dzień upalny:

A nie jakieś picie ciepłego piwa
Jedna z metod przechowywania alkoholu u wybrzeży Zatoki Meksykańskiej


Mimo późnej pory, powietrze było gorące i lepkie. Z worem lodu wymieszanego z piwem usiedliśmy na molo i wypatrywaliśmy Meksyku. Niczego nie dostrzegliśmy, bo po pierwsze była noc, a po drugie od Meksyku dzieliło nas 500 kilometrów wpław przez morze. Swoją drogą, kandydat na prezydenta w zbliżających się wielkimi krokami wyborach, Donald J. Trump, zapowiedział, że odgrodzi się od południowego sąsiada murem, co wspomnieliśmy wówczas z rozbawieniem. Warto nadmienić, że w owych dniach Trump po raz pierwszy wyprzedził swoją kontrkandydatkę w sondażach - czym żyła cała Ameryka. Komentowano to zwykle jako wybryk złośliwych ankietowanych trollujących sondażownie. Mało kto poważnie traktował tę kandydaturę - nie wyłączając oczywiście nas, przypadkowych śmieszków z Polski. Nie minęło pół roku, a blondwłosy magnat został zaprzysiężony na 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych

Ale niepotrzebnie wybiegamy w przyszłość. Póki co jesteśmy nad mrocznymi wodami Zatoki Meksykańskiej, a w Stanach panuje reżim promiennego Hawajczyka Baracka Husseina Obamy II. Zatoka Meksykańska jest drugą największą na świecie po Bengalskiej - zajmuje powierzchnię pięciu Polsk. Wiem, że bez tej informacji wasze życie byłoby znacznie uboższe, ale nawet nie musicie dziękować - regularnie sprawdzam Wikipedię w waszym imieniu i pozdrawiam was bardzo serdecznie.

Galveston było miastem smętnym, o 23 po ulicach hulał wiatr, wszelkie życie zamarło. Po obaleniu kilku piw z wora z lodem, wróciliśmy do bazy noclegowej. W hotelu obejrzeliśmy jeden odcinek Strażnika Teksasu (a że byliśmy akuratnie w Teksasie, to niejeden baczny komentator nazwałby to zbiegiem okoliczności), dopiliśmy resztki alkoholu, żeby nie wozić go bez sensu po całym kraju i zasnęliśmy snem sprawiedliwego.


Plan na następny dzień był tak nieskomplikowany, jak moje dotychczasowe życie. Wsiąść w srebrnego Nissana, przejechać 350 kilometrów na północny zachód i zakotwiczyć na jedną noc w Austin. Nie był to szczególnie interesujący epizod naszej podróży - nie spotkała nas żadna przygoda, a dominujący wokół monotonny trawiasty krajobraz sprawił, że parę razy zdarzyło mi się przysnąć za kierownicą i budził mnie dopiero chrzęst żwiru na poboczu lub chrapanie Macieja. Jakieś tam wrażenie zrobiło może wspomniane wcześniej Houston, które tym razem mijaliśmy w drugim kierunku.

Houston, Teksas
Przez środek miasta wiodła plątanina autostrad gorsza niż węzeł Opacz. Mimo że z pięć razy skręciliśmy w zły zjazd, ostatecznie udało się wyjechać z tej archetypicznej amerykańskiej metropolii.  Wielu durnych Jankesów nie ma tyle szczęścia i pewnie kręcą się po Houston od lat. A my to jednak my - spokojnie wjechaliśmy w rolnicze tereny środkowego Teksasu. W wyniku 30-letniego prania mózgu przez telewizję i internet, kojarzyły nam się one z wielkimi ranczami z czaszką bawołu przy bramie, redneckami żującymi źdźbło trawy i spluwającymi strumieniem śliny na żyzną ziemię, zasuszonymi dziadami nalewającymi benzynę z dystrybutora pamiętającego prezydenturę Eisenhowera. Ostatecznie życie po raz kolejny zweryfikowało nasze urojenia - droga z Houston do Austin zachwycała co najwyżej różnorodnością traw ciągnących bez końca. Nie było nawet jednego pierdolonego przydrożnego baru, w którym można by zamówić, nie wiem, pancake'i z dolewaną w nieskończoność przez starą kelnerkę kawą.

Około 14 wjechaliśmy do stolicy stanu Teksas (który jest wielki jak dwie Polski): Austin. Austin to według magazynu Forbes najszybciej rozwijające się miasto w całych Stanach. O tym opowiem w kolejnym, jubileuszowym odcinku Dzienników Amerykańskich, które ukażą się as soon as possible.

Galveston -> Austin
Nie zapomnijcie polubić fanpage'a na Facebooku, bez tego czuję się jak bez ręki.

Dzień 7
Samochód: 613 km
Razem: 10362 km

Dzień 8
Samochód: 352 km
Razem: 10714 km

Komentarze

Anonimowy pisze…
O, to nawet ciekawe. Byłem pewien, iż nie żyje pan od wielu lat a tu niespodzianka.
Pozdrawiam.
Jakub Brągiel.

Popularne posty