Dzienniki Amerykańskie (10)

Austin, licząca prawie milion mieszkańców stolica Teksasu, nazywany jest także światową stolicą muzyki na żywo. Oczywiście jest w tym określeniu trochę "marketingowej szmaty", jak złośliwie mawiają przedstawiciele branży reklamowej, gdy ktoś przesadnie lukruje rzeczywistość. Bo lukrować rzeczywistość oczywiście można, ale nie przesadnie. Prawdą jest, że w niemal każdym austińskim pubie ktoś akurat występuje na scenie, ale prawdą jest też, że większość tych widowisk spotyka się co najwyżej z chłodną obojętnością gości (o ile jacyś są, bo najczęściej nie ma żadnych)..

Samochód, którym przyjechaliśmy z Nowego Orleanu, oddaliśmy pół godziny po czasie, ale nikt nie eskalował tego tematu. Nikt nawet krzywo nie spojrzał - pożegnano nas serdecznym uśmiechem, tą typowo amerykańską, irytującą prawdziwego Polaka reakcją na wszystko. Wzięliśmy więc walizki i zaczęliśmy iść w stronę hostelu - na mapie wyglądało na to, że mamy do przejścia dosłownie kilka przecznic. Była to jednak mapa w internecie, a internet - jak wiadomo - kłamie. Niby kilka przecznic, ale cały czas w górę lub w dół, co z uwagi na wlokące się za nami sakwojaże okazało się dopustem Bożym. Całości dopełniał fakt, że w Teksasie panowały srogie upały, a wilgotne powietrze w sekundę czyniło z koszulki mokrą szmatę. Gdy po ledwie 20 minutach takiego spaceru dotarliśmy na miejsce, lało się z nas wiadrami. Nie piszę tego po to, żeby się żalić - ja jedynie zdaję rzetelną relację.

Miejscem docelowym był hostel o nazwie Firehouse. Po angielsku oznacza to remizę strażacką i nie jest to przypadek - ta noclegownia dla studenckich śmieszków w istocie mieściła się w pierwszej remizie, jaką zbudowano w Austin. Stało się to w roku 1885, w czasach gdy Statua Wolności płynęła w częściach z Francji do Nowego Jorku, Gottlieb Daimler opatentował pierwszy motocykl, urodził się Witkacy, a w Poznaniu przeprowadzono pierwszą w tym mieście rozmowę telefoniczną. Budynek z zewnątrz wyglądał nieszczególnie (dwupiętrowy betonowy kloc), ale w środku prezentował się nadspodziewanie dobrze. Ważne, że w podziemiach mieścił się mroczny hostelowy bar (w skali speluniastości plasował się całkiem wysoko).

W środku hostelu Firehouse

Gitara w barwach teksańskiej flagi

Kantyna

Nie wiem, mapa myśli?

Szanowny autor z pewnością źle trzyma instrument muzyczny

Niewątpliwą zaletą hostelu Firehouse była znakomita lokalizacja - rzut beretem od 5. ulicy, rozrywkowego zagłębia stolicy Teksasu. Nieoczekiwanie to właśnie tam skierowaliśmy się po zostawieniu bagaży w dziesięcioosobowym pokoju w naszej remizie.

Tu chciałbym na moment przerwać narrację i wrócić do Listy Pożogi. Jak uważny czytelnik pamięta, istnieje teoria, w myśl której na miejsca odwiedzone przez nas w czasie trzytygodniowej wędrówki po Stanach spadają rozmaite nieszczęścia. Dotychczas odnotowano:
  • Strzelaninę pod Białym Domem w Waszyngtonie (2 dni po naszej wizycie),
  • Zabójstwo nowoorleańskiego koszykarza występującego w NBA (dzień po naszej wizycie),
  • "Powódź stulecia" w Luizjanie (3 miesiące po naszej wizycie),
  • Huragan Harvey pustoszący Galveston (3 miesiące po naszej wizycie) - o tym jeszcze nie wspominałem, ale właśnie to robię.
Austin też dotknęła złowroga ręka pożogi. Choć to jedno z najbezpieczniejszych miast Ameryki (2. miejsce w 2012 roku wg FBI), 31 lipca 2016 - dwa miesiące po naszych odwiedzinach - między 5. i 6. ulicą szaleniec otworzył ogień do przypadkowych ludzi. Zginęła kobieta, cztery osoby zostały ranne. Media w naszym pięknym kraju nad Wisłą zwykły w takich sytuacjach mówić, że "na szczęście wśród ofiar nie było Polaków". Zginęli sami Amerykanie, wohooo.
Ale to z pewnością tylko kolejny nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Przecież to niemożliwe, żeby faktycznie ciągnęła się za nami plaga nieszczęść.

Wracając do właściwego nurtu opowieści. W hostelu przyjmowali dopiero za godzinę, więc (jak już wspomniałem) zostawiliśmy bagaże i poszliśmy się rozejrzeć po okolicy. Pierwsze kroki skierowaliśmy z ulicy Brazos (nie mylić z Brazzers, heh) w prawo, w Szóstą. Tam zlokalizowano pub Austin Ale House, gdzie zdecydowaliśmy się wstąpić na trzy kufle zimnego piwa. W ten upalny, wilgotny dzień było to koniecznością. 

Austin Ale House, Austin, Teksas

A tak wygląda w środku
Tam pierwszy raz zetknęliśmy z nieznaną w Polsce formą finansowania pijaństw. Na samym początku barman zeskanował kartę i otworzył rachunek, a gdy wychodziliśmy, nie pytając nas o nic sam sobie nabił właściwą kwotę i zamknął temat. W mojej ocenie to bardzo niebezpieczna forma finansowania pijaństw.

Może już o tym wspominałem w którymś z poprzednich odcinków (a może i nie - ta opowieść ciągnie się już tak długo, że kto by to spamiętał), ale w Stanach praktycznie nie ma już zwykłych pubów. Zwykłych w sensie, że do wyboru jest kilka gatunków przemysłowych szczyn (np. Miller, Bud Light i Budweiser) i orzeszki ziemne na zagrychę. W Polsce, jak wiemy, wciąż jest milion miejsc, w których można wybierać między Królewskim a Żywcem oraz garstka tzw. multi-tapów serwujących smakowite wynalazki. A w Ameryce - odwrotnie. Chociaż właśnie przeczytałem na Wikipedii, że u nich określenie "multi-tap" się nie przyjęło, bo mylili je z jakimś sterownikiem do konsoli czy z czymś. Jak to Amerykanie, czasem genialni, czasem debilni, nie utrafisz.

- Panie ober, nalej no tu najlepszego teksańskiego lagera, ale chyżo! - zagailiśmy życzliwie barmana, a on tylko splunął w myślach na podłogę, bo nie rozumiał nic po polsku.

Po ugaszeniu pożaru w trzewiach wróciliśmy do hostelu Firehouse dokonać check-inu i zapoznać się z miejscem, w którym tym razem przyjdzie nam spać. Padło na 12-osobowy pokój koedukacyjny (i oczywiście multi-kulturowy, jakże by inaczej) z łóżkami piętrowymi. W środku, ma się rozumieć, spało kilku degeneratów - bo jak inaczej nazwać kogoś, kto w majowy wtorek o godzinie 16 leży nieprzytomny pod kocem? Takich delikwentów nazywa się właśnie degeneratami. Z takimi się bratać nie będziemy, toteż zostawiliśmy bagaże i rzuciliśmy się w wir światowej stolicy muzyki na żywo.

Najpierw skręciliśmy nie w tę stronę Piątej Ulicy i zamiast do zagłębia rozrywki trafiliśmy do dzielnicy domków krytych białym sidingiem i otoczonych trawą przyciętą co do milimetra. Na tę idiotyczną wyprawę straciliśmy dobrą godzinę i prawie rozpadliśmy się z gorąca. W końcu jednak doznaliśmy olśnienia, rozsądnie zawróciliśmy i dotarliśmy do celu.

W tle Frost Bank Tower - pierwszy wieżowiec w Stanach zbudowany po 11 września 2001

Gdzieś na 6. Ulicy

Redneck, siedzi redneck przy barze!
Jak widać na załączonych powyżej obrazkach, imprezowe centrum stolicy Teksasu to kilka przecznic niskich kamienic wypełnionych barami z muzyką na żywo. W środku dziewczęta w skąpych strojach obsługują turystów i rednecków, a menedżer co chwila podchodzi i pyta czy wszystko w porządku, jak mija dzień, a może coś zjemy, jak się miewamy, a może jeszcze po piwku, a może krążki cebulowe, jak leci, a burgera zjecie, a w ryj nie chcecie? Mimo  naszego wrogiego odburkiwania, nie dawał za wygraną i tak siedzieliśmy tam o wiele dłużej niż planowaliśmy, a on świecącymi oczami liczył pozostawione przez nas, ciężko wymienione dolary.

Korzystając z wolnej chwili i darmowego wi-fi, wpisaliśmy w internet hasło "co można robić w Austin, Teksas". Gdzieś w wynikach pojawił się lokal Broken Spoke (po polsku: połamane koło od wozu) - ostoja teksańskiej tradycji, klub country, gdzie podstarzali kowboje grają na bandżo i tańczą two-stepa ku uciesze gawiedzi. Niczego lepszego nie mogliśmy sobie wymarzyć. Wsiedliśmy w autobus kierowany przez wąsatego Meksykanina i przedostaliśmy się kilka kilometrów na południowy zachód. Wysiedliśmy przy bulwarze imienia Mirabeau B. Lamara, drugiego prezydenta niepodległej Republiki Teksasu. Istniało takie państwo w latach 1836-1846, po czym wstąpiło do Unii jako 28. stan. No i przy tym bulwarze Lamara mieścił się klub Broken Spoke. Z zewnątrz - zwykła tancbuda, jakich setki można zobaczyć w powiecie grójeckim. Wokół kilka bloków, jakiś warzywniak, warsztaty samochodowe prowadzone przez miejscowych Mirków z czerwonymi karkami. Czy to jeszcze stolica Teksasu, czy już Mysiadło w gminie Lesznowola?

Otoczenie Broken Spoke

Proszę, tak wygląda współczesny Teksas
Po chwili z wnętrza budy wytoczyła się grupa pijanych ludzi w strojach stylizowanych na kowbojskie - spodnie w krowie łaty z frędzlami, wysokie skórzane buty z jakąś przytwierdzoną biżuterią, bandamy i dżinsowe kurtki. Zresztą co ja będę tłumaczył rzeczy oczywiste, każdy wie jak wygląda podrabiany kałboj w towarzystwie tlenionych blondynek urodzonych za schyłku prezydentury Harry'ego Trumana.

Weszliśmy do środka. Akurat rozpoczynał się koncert country w wykonaniu zespołu 70-latków. Jak to w Ameryce - krwiożerczy kapitalizm każe zwykłym ludziom pracować do samej śmierci. Faktycznie, basista ledwo trzymał się na nogach i co dwie piosenki podawano mu tlen. Sadzić marchew na emeryturze to sobie możecie w socjalistycznej Europie, a tutaj, w 'Murica, będziecie przygrywać do kotleta aż was wyniosą ze sceny w dębowej jesionce. Tak działa wolny rynek (ang. Yes cannons slow market, he, he).

Wokalista, weteran wojny secesyjnej, dokazuje na scenie

Szanowny autor pod Broken Spoke

Ale generalnie miejsce było sympatyczne. Wszystko przygotowano zgodnie ze standardami lokali oferujących turystom namiastkę amerykańskości. Tancbudę własnymi rękami postawił w 1964 roku James M. White i prowadzi ją do dziś. Swoją drogą ciekawe jak przez pół wieku znajdował w sobie motywację do jednej i tej samej pracy, przecież kiedyś nie było trenerów personalnych. Czy wie co to NLP? Czy np. po 38 latach orki spostrzegł że się nie rozwija i potrzebuje nowych wyzwań? Czy uczestniczył w programach mentoringowych dla właścicieli start-upów?

Te i inne pytania pozostały bez odpowiedzi. Gdy na parkiecie rozpoczął się kurs two-stepa dla amatorów, wyszliśmy (wszak jesteśmy zawodowcami). Długo czekaliśmy na autobus powrotny, a gdy wreszcie się zjawił, w środku siedział on:
Przypadkowy przechodzień jadący teksańskim autobusem

Było chwilę po 21, a my znaleźliśmy się z powrotem w hostelu. Mają tam przecież bar w podziemiach, a że po całym dniu (przypominam, że rano ruszyliśmy znad Zatoki Meksykańskiej) byliśmy skrajnie umordowani, udaliśmy się tam na dobicie. Przynajmniej nie będzie daleko do łóżek. Do podziemnego baru wchodziło się tajnymi drzwiami, z zewnątrz wyglądającymi jak zwykła półka na książki. Poniżej wideorelacja unaoczniająca o czym mówię.


W barze w podziemiach zgromadziła się akurat lokalna hipsternia na przeglądzie amatorskich zespołów alternatywnych. Grali jakieś smęty dla wrażliwej lewicowej młodzieży, a wszyscy (zarówno artyści, jak i liczni goście) byli chudzi, bladzi, pryszczaci i kipieli taką życiową energią, jak by umierali na półpasiec. Zaczęliśmy się rozglądać za sznurem. Nie było jeszcze północy, gdy pozostawiliśmy tę bandę neptków samym sobie i udaliśmy się na spoczynek.

W pokoju spało już kilka osób - jedna z dziewczyn gadała przez sen, ktoś chrapał jak świnia, ktoś miał zimne poty. Standardowe towarzystwo w hostelu. Na co dzień pewnie wszyscy piękni, pachnący i wykrochmaleni, a po zmroku zwykłe ogry jak i my. Zasnąłem w sekundę i obudził mnie nad ranem przenikliwy ziąb. Byłem zupełnie nieprzytomny, toteż pomyślałem że ktoś pewnie okna nie zamknął i wywiało nam całe ciepło. Zacząłem chodzić po omacku i szukać nieszczelności. Nic bardziej mylnego - to po prostu typowa amerykańska klimatyzacja ustawiona na 16 stopni i wianie z pełną mocą. Pozostało się tylko ubrać w bluzę i owinąć szczelnie kordło.

Kolejnego dnia - a była to środa, 25 maja 2016 roku - mieliśmy wieczorny lot do Las Vegas. Ale to dopiero o 22:45. Do tego czasu zwiedzaliśmy stolicę Teksasu, zahaczając o napotkane puby (jest na to precyzyjne określenie: Pub crawl). Austin to miasto wyjątkowo czyste jak na Amerykę. Mieliśmy swoje przemyślenia na temat przyczyn takiego stanu rzeczy, ale nie bardzo mogę się nimi podzielić, bo mógłbym niezdrowo zainteresować sobą Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych. Powiedzmy zatem, że mieszkańcy tego prężnego ośrodka bardzo dbają o swoje otoczenie.

Pomnik bezdomnego Jezusa

Katedra św. Marii

Kapitol stanowy - siedziba gubernatora Teksasu
Pokręciliśmy się chwilę po teksańskim Kapitolu, w którym w latach 1999-2000 urzędował znany bojownik o wolność i demokrację, George Walker Bush, późniejszy 43. prezydent USA. Tacy szczególnie muzealno-zabytkowi to nie jesteśmy, więc po odbębnieniu dzielnicy rządowej szliśmy dalej na północ. Trafiliśmy na ogromny kampus Uniwersytetu Teksańskiego (studiowali tam np. Janis Joplin, Matthew McConaughey, John M. Coatzee), który nijak nie odpowiadał wyobrażeniom ukształtowanym na przezabawnych amerykańskich komediach z przełomu XX i XXI wieku. Ot, miasto w mieście, w dodatku z jakiegoś powodu wymarłe. Środowe popołudnie, a po kampusie chodzili tylko zamiatacze ulic i wielkie wiewiórki. Weszliśmy na stadion futbolowy (9. największy na świecie) i nie niepokojeni przez nikogo chodziliśmy po klubowych korytarzach. W końcu dotarło do nas, że to jest Teksas - mogą nas za to zastrzelić i wywieźć śmieciarką pod mur na granicy z Meksykiem, gdzie nasze truchła rozwłóczą kojoty. Wycofaliśmy się chyłkiem na dziedzińczyk.
Niepozorny Texas Memorial Stadium - na świecie jest tylko 8 większych obiektów sportowych

Częsty widok na ulicach kampusu Uniwersytetu w Austin
Kampus nas rozczarował - uznaliśmy że dość już tego zwiedzania. Postanowiliśmy nadrobić niedopatrzenie z Luizjany i znaleźć knajpę z tradycyjną południową kuchnią. Nie spoczniemy, dopóki nie znajdziemy lokalu serwującego gumbo (taki bulion ze skorupiakami) albo jambalayę (ryż z mięsem i cebulą). Oczywiście nic takiego nie znaleźliśmy i po 2 godzinach marszu skończyło się gyrosem w jakiejś haniebnej budzie.





Do końca dnia piliśmy już tylko lokalne piwa kraftowe (raz nam barman polał na koszt firmy - musieliśmy wyglądem wołać o pomstę do nieba). Wieczorem wsiedliśmy w autobus i odjechaliśmy w stronę lotniska im. Johna Bergstroma, pierwszego austińczyka zabitego w czasie II wojny światowej.

Kierowcy miejskiego autobusu dopisywało specyficzne poczucie humoru. W połowie drogi zatrzymał się, wysiadł, zamknął drzwi i poszedł na stację benzynową zrobić sobie zakupy. Dziesiątka pasażerów siedziała w tym czasie w środku, ogarnięta uczuciem skonfundowania. Na szczęście prowadzący pojazd wrócił po 10 minutach wesoło pogwizdując i jak gdyby nigdy nic kontynuował jazdę na lotnisko. Kolejny cel - Las Vegas. O tym dowiecie się z kolejnego odcinka, który ukaże się błyskawicznie!


Pamiętajcie, aby polubić nasz fanpage na Facebooku.

Dzień 9
Samolot: 1751 km
Razem: 12465 km

Komentarze

Popularne posty